MARIA LIBURA ekspert ds. zdrowia Klubu Jagiellońskiego i współpracowniczka Nowej Konfederacji
Z Marią Liburą rozmawia Klara Klinger
Zapytam prowokacyjnie: Kościół szkodzi rodzinie?
To faktycznie zbyt prowokacyjne postawienie sprawy…
Reklama
Ale…
Przerzucenie odpowiedzialności za spadającą dzietność wyłącznie na rodzinę, a w szczególności na kobiety, idealnie wpisało się w neoliberalną agendę. Kościół w Polsce od początku lat 90. w popularnym nauczaniu zaczął rozdzielać kwestie ekonomiczne od kulturowych. Może dlatego dziś tyle energii poświęca walce z „ideologiami”.
To źle?
Mało miejsca zostaje mu na głoszenie własnej, pozytywnej wizji: nauki społecznej, związanej z nią etyki pracy i biznesu, potrzeby solidarności itp. Wyciszenie wątków społecznych sprzyjało neoliberalnym rozwiązaniom gospodarczym, które uderzały w fundament rodziny rozumianej w tradycyjny sposób. Styl polskiej transformacji przyczynił się do gwałtownego tempa starzenia się naszego społeczeństwa. Ale Kościół w Polsce nadal zamyka na to oczy.
Przecież Kościół często angażował się politycznie, zwłaszcza w sprawy społeczne.
Tak, są takie krytyczne dla niego obszary jak aborcja czy in vitro. Organizował też kongresy dotyczące rodziny i dzietności. Co z tego, jeżeli przyjęto błędne założenia. Czytałam ostatnio materiały przygotowywane na jeden z takich kongresów jeszcze w latach 90. i dominowało w nich przekonanie, że „my jako Kościół zajmujemy się kwestiami kulturowymi, a państwo rynkowymi”. Mamy wolny kraj, przestajemy się wtrącać w kwestie ekonomiczne, zajmiemy się nauczaniem jednostek moralności.
Od tego jest, żeby pilnować moralności.
Moralność nie ogranicza się do seksualności, a decyzje prokreacyjne nie są podejmowane w próżni. Proszę mnie dobrze zrozumieć: nie twierdzę, że Kościół jest wszystkiemu winien, w szczególności zaniechaniom kolejnych rządów ostatniego trzydziestolecia, które doprowadziły do atrofii usług publicznych w naszym kraju. Jest jednak ważną i wpływową instytucją. Za mało refleksji poświęcamy temu, że w znacznie trudniejszych dla siebie warunkach po II wojnie światowej Kościół w Polsce potrafił rozpoznać zagrożenia związane z ideologią komunistyczną, także te płynące dla jednostek i rodziny. Natomiast okazał się zaskakująco bezradny intelektualnie wobec wyzwań neoliberalizmu. Jak wobec tego, że obniżanie kosztów pracy i zwijanie zabezpieczenia społecznego musi mieć doniosłe konsekwencje demograficzne. W imię rozwoju gospodarczego poświęcono pewne struktury społeczne, w tym dotychczasowy model rodziny. A winę przerzucono na jednostki i uwarunkowania kulturowe.
Przecież rodzina jest na sztandarach Kościoła, odmieniana przez wszystkie przypadki.
Warto sięgnąć choćby po listy duszpasterskie Episkopatu na święto Świętej Rodziny. Uderza mnie ich abstrakcyjność, powierzchowne potraktowanie rzeczywistości społecznej. Wobec polityków są miękkie apele, a wobec rodziny – w szczególności wobec kobiet – pojawiają się twarde wymagania. I ten kontrast między surowymi wymogami moralnymi a rzeczywistością, w jakiej żyją rodziny, jest porażający.
To znaczy?
Mówię o realiach społecznych, mocno niedocenianych przez Kościół. Na przykład raport o sytuacji polskich rodzin z 1998 r. wskazywał, że minimum socjalnego nie osiągało wówczas ok. 63 proc. małżeństw z trójką dzieci i nawet 80 proc. z czwórką lub większą liczbą potomstwa. Jak się zastanawiamy, dlaczego tak wiele młodych kobiet ma dziś lewicowe poglądy, to kto wie, czy nie dlatego, że ich matki zostały w pewnym sensie porzucone przez Kościół. Nie mogły się odnaleźć we wzorcu, w jaki próbował je wtłoczyć, sprostać – wbrew otoczeniu społecznemu – stawianym im wymaganiom.
Jakie to wymagania?
Aby – wbrew logice całej maszynerii społeczno-ekonomicznej napędzanej konsumpcją – stać na straży modelu katolickiej, wielodzietnej rodziny. I jeszcze obrywać za swoje wybory – bo przecież ubóstwo naraża rodzinę na wykluczenie społeczne ze wszystkimi jego konsekwencjami. Wysuwa się czasem argumenty typu: „nasze matki miały gorzej, a rodziły dzieci”, „dzieci rodzą się w biednej Afryce” itp. Tylko tu nie chodzi o obiektywny poziom życia, lecz degradację w konkretnym kontekście społeczno-historycznym. Proszę zauważyć, ile lat trzeba było czekać na taki program, jak 500 plus, ile wzbudził kontrowersji i niechęci do „sprzedających się za gotówę madek”. Co też pokazuje, że w naszym kraju jeszcze nie doceniamy kapitału troski, który zapewniają przede wszystkim kobiety. „Mam horom curke” – to cała seria memów, których śmieszność wynika z negatywnego stereotypu matek – opiekunek chorych dzieci, postrzeganych jako roszczeniowe. Wszystko wkoło ulega utowarowieniu, ale społeczeństwo oczekuje, że kobiety nadal będą odgrywać swoje tradycyjne role w imię heroicznego poświęcenia. Szczególnie trudno mają te, które chciałyby mieć dzieci, ale nie należą do warstw wyższej klasy średniej. W Polsce jest duże oczekiwanie, że rodzina ma zapewnić wysoki poziom życia dzieciom. Zadbać o edukację i zdrowie.
Edukacja i ochrona zdrowia są bezpłatne.
To złudne. Mieszkamy w kraju, w którym co czwarta wizyta u specjalisty jest opłacana przez pacjenta z własnej kieszeni, a stomatologia jest prawie całkowicie skomercjalizowana. Nie mówię już o sytuacji, gdy urodzi się dziecko z niepełnosprawnością. Wpływ niskiej dostępności opieki medycznej jest chyba najbardziej niedocenianym czynnikiem zniechęcającym do posiadania dzieci. Ciąże i porody przecież wpływają na stan zdrowia kobiet. Zawsze oznaczają okresowe ograniczenie sprawności, ale przy słabo dostępnej opiece medycznej łatwo o poważne, długoterminowe konsekwencje: nietrzymanie moczu, wypadanie macicy. Ale może o tym nie piszmy…

Treść całego artykułu można przeczytać w piątkowym, weekendowym wydaniu Dziennika Gazety Prawnej.