Z punktu widzenia osób przejętych „szaleństwem Zachodu”, nasza rzeczywistość wygląda mniej więcej tak:

  • codziennie dowiadujemy się, który z wielkich pisarzy był mizoginem i rasistą oraz który sławny przywódca czy inny polityk powinien być zrzucony z cokołów, bo głosił niedopuszczalne poglądy i był generalnie (nie)świętej pamięci
  • w Polsce na czarnej liście jest już m.in. Roman Dmowski (za antysemityzm we wszystkim) i św. Maksymilian Kolbe (za rasizm „Rycerza Niepokalanej”) oraz Henryk Sienkiewicz (za rasizm „Pustyni i w Puszczy” i mizoginię oraz sadyzm „Trylogii”) i Julian Tuwim (wyjątkowo nie za antysemitym, ale za rasizm „Murzynka Bambo”)
  • lewicowa („lewacka”, albo jak kto woli „komunistyczna”) cenzura kastruje arcydzieła literatury, plastyki, filmu (nawet u Disneya!); na indeksy trafiają: Bond, Rambo, Conan Barbarzyńca i Strażnik z Teksasu („pewnie dlatego, że są biali i hetero”); tłumaczenia arcydzieł są wypaczane (vide: „Przygody Tomka Sawyera” i inne dokonania Marka Twaina – notabene też „rasisty i mizogina”).
  • we wszystkich nowych filmach i serialach musi być zachowany parytet ras, płci i preferencji seksualnych, nawet jeśli to dotyczy średniowiecza w Europie, starożytnych Chin lub południa Stanów Zjednoczonych w czasach wojny secesyjnej; artystyczna jakość dzieła jest oceniana przez ten pryzmat; co więcej, zaczyna to dotyczyć również klasyki filmowej – „filmy są oceniane pod kątem liczby osób o innym kolorze skóry niż biała i innej orientacji niż tradycyjna – tacy np. „Krzyżacy” Forda nie mają tu żadnych szans z uwagi na zerową zawartość Afroamerykanów i LGBTQ+ ośród rycerstwa”.

Spytałbym: a skąd to niby wiadomo? Ale nie spytam.

Reklama

Napiszę tylko, że przywołane tu komentarze i oceny stanowią nieledwie maleńki fragment bardzo obszernego i wielowątkowego opisu mniemanego „upadku Zachodu”; zastrzegam, że użyłem tu formy ekstremalnie dyplomatycznej. Wniosek z tych utyskiwań płynie jeden: za sprawą ekspansji politycznej poprawności, obejmującej kolejne obszary życia, cywilizacja Zachodu popełnia rozszerzone samobójstwo.

Sprawa Leny z Playboya – w stronę godności czy szaleństwa?

Z takiej perspektywy, ostatnia decyzja IEEE - Instytutu Inżynierów Elektryków i Elektroników, działającej od 140 lat, największej na świecie organizacji zrzeszających profesjonalistów z obu dziedzin, jawi się jako kolejny akt „szaleństwa Zachodu”. Chodzi o zakaz używania w tekstach naukowych sygnowanych przez członków IEEE (oraz publikowanych w pismach pod auspicjami IEEE) słynnego zdjęcia szwedzkiej modelki Leny Forsén, pochodzącego z magazynu „Playboy” wydanego w grudniu 1972 r. (Szwedka została tam podpisana jako „Lenna” – żeby amerykańscy czytelnicy poprawnie wymawiali jej imię). Swoją drogą – nie jest to pierwszy zakaz dotyczący tego ikonicznego obrazu – już sześć lat temu odmowę publikacji tekstów zawierających fotografię Leny zapowiedział prestiżowy magazyn „Nature”.

Brytyjski „Guardian” przypomina, że słynne ujęcie (na pierwszy rzut oka niewinne, bo to jest portret, a nie jakaś rozkładówka czy inna roznegliżowana fotka; Lena wygląda tu trochę jak „Dziewczyna z perłą” Vermeera – w odbiciu lustrzanym) trafiło do opracowań naukowych za sprawą pioniera cyfrowej kompresji obrazów, Alexandra Savchuka z Instytutu Przetwarzania Sygnałów i Obrazów Uniwersytetu Południowej Kalifornii. W 1973 r., testując algorytm uchodzący dziś za protoplastę superpopularnych JPEG-ów (upowszechnionych pod koniec XX wieku), postanowił sięgnąć po „niemartwą naturę” i zeskanował niekontrowersyjny fragment zdjęcia Leny („Lenny”) z grudniowego Playboya należącego do jednego z pracowników instytutu. Jak potem wyjaśniał, fotografia ta miała wiele cech sprawiających, że idealnie nadawała się do takich testów: ostrym krawędziom towarzyszyły delikatne cienie i półcienie oraz subtelne tekstury, dzięki czemu można było sprawdzić, czy i w jakim stopniu algorytm kompresji potrafi zachować i odtworzyć wszystkie istotne szczegóły.

Z tego samego powodu zdjęcie to było w kolejnych latach wielokrotnie wykorzystywane do testów i publikowane w artykułach oraz książkach naukowych poświęconych cyfrowej fotografii i technologiom przetwarzania obrazu. Można rzec, że przez dekady stał się ikoną rozwoju algorytmów stosowanych w tej dziedzinie. Towarzystwo Obrazowania Naukowego w Technologii zaprosiło nawet Lenę Forsén na swą jubileuszową 50. konferencję. Modelka rozdawała tam autografy. Zrobiono jej identyczne ujęcie twarzy, jak przed półwieczem.

Dlaczego „Nature”, a teraz IEEE, ogłosiły zatem, że nie będą już więcej publikować prac z tym obrazem? „Ze względu na seksistowski kontekst”. Fotografię wykonano Lenie w konkretnych okolicznościach do konkretnego pisma – z dzisiejszego punktu widzenia „seksistowskiego, traktującego kobiety jak przedmioty, depcącego ich godność”. Nauka nie powinna tych okoliczności ignorować, bo dawałaby w ten sposób zły przykład i wysyłała niewłaściwy sygnał do kolejnych pokoleń odbiorców.

Nietrudno zgadnąć, że komentatorzy decyzji IEEE podzielili się na dwie zaciekle zwalczające się grupy. Krytycy po raz kolejny uznali, że „Zachód oszalał”. Garść cytatów:

„Lena była muzą naukowców. Zmotywowała ich do odkrycia niesamowitej kompresji, której ludzkość zawdzięcza postęp technologii obrazowania. Bez muz nie byłoby poetów, malarzy, filmowców. Nie sądzę, by bez muzy można było coś tak rewolucyjnego wymyślić, więc jako Zachód sami strzelamy sobie w stopę”.

„Oni po prostu nienawidzą ładnych kobiet”

„Lewacki bełkot wytresowanego niewolnika na smyczy poprawności politycznej - co jest "seksistowskiego" w zdjęciu kobiety w kapeluszu i od kiedy ludzkie ciało jest kontrowersyjne?
Dzisiaj najbardziej "kontrowersyjne" jest samodzielne myślenie i wolne wypowiedzi zamiast ideologicznych bredni”.

„I niech mi ktoś powie, że Zachód się nie zdegenerował”.

Zwolennicy decyzji „Nature” i IEEE piszą, że to jest oczywista konsekwencja postępu, upowszechnienia praw człowieka, u podstaw których legło poszanowanie godności każdej istoty. Krytykom takich działań zarzucają „seksistowskie zaślepienie”. Są i dosadniejsze epitety (których tutaj nie zacytuję, ale możecie się domyślić). Na zarzut, że „to jest przejaw głupiej cenzury” obrońcy zakazu odpowiadają: „Prawacy, to wy zaczęliście!”.

I cytują preambułę do… „Indeksu Ksiąg Zakazanych” Kościoła katolickiego:

„(…) dzisiaj piekło wspiera straszniejszy jeszcze oręż przeciw Kościołowi, zdradliwy, banalny i szkodliwy: złowrogą maszynę drukarską. Nie było w przeszłości większego zagrożenia spoistości Kościoła i moralności, zatem święty Kościół (…) ustanowiony przez Boga, jako nieomylny przewodnik dla wiernych i z tego powodu wyposażony w niezbędną władzę, ma obowiązek, a w konsekwencji uświęcone prawo, do zapobiegania błędom i zgorszeniu trzody Jezusa Chrystusa (...) Nie wolno twierdzić, że zakaz dotyczący szkodliwych książek jest naruszeniem wolności, kampanią przeciwko światłu prawdy, oraz że Lista jest występkiem przeciw erudycji i nauce (...) Ateistyczne i niemoralne książki są często pisane w ujmującym stylu, poruszają tematy pobudzające żądze cielesne, zarozumiałość ducha i zawsze są zamierzone jako ziarno zepsucia w umysłach i sercach czytelników, przez swą ozdobność i chwytliwość; dlatego Kościół, jako troskliwa matka, strzeże wiernych przez stosowne zakazy, ażeby nie przykładali warg do czary z trucizną. Nie z lęku przed światłem Kościół zabrania czytania pewnych książek, ale z ogromnej gorliwości, rozgorzałej przez Boga, nie toleruje utraty dusz wiernych, nauczając, że człowiek upadły w pierwotnej prawości, ulega silnej skłonności do zła, a zatem znajduje się w potrzebie opieki i ochrony”.

Indeks opublikowano po raz pierwszy w 1559 roku, a po raz ostatni w 1948 r. (zawierał wówczas 4 126 pozycji) – i wciąż formalnie obowiązujące, ale - zgodnie z notyfikacjąKongregacji Nauki Wiary z 1966 r. - „pozbawiony jest znaczenia dyscyplinarno-karnego, a zachowuje swoją wartość moralną jako ostrzeżenie przed treściami szkodliwymi dla wiary i dobrych obyczajów”.

Jak widać i „lewacy”, i „prawacy” mają swoje indeksy. Ba, jedni i drudzy cały czas z mozołem tworzą nowe: w Stanach Zjednoczonych codziennie puchnie lista książek usuwanych z bibliotek szkolnych z powodu „zagrożenia dla młodych umysłów i publicznej moralności”; równocześnie wydłuża się lista książek, filmów i innych dzieł uznawanych przez drugą stronę sporu za ksenofobiczne, rasistowskie, seksistowskie, depcące ludzką godność.

Wszystkie te działania są podejmowane „dla dobra ludzkości”. Niektórzy – symetryści – próbują w tej sytuacji twierdzić, że „prawda leży pośrodku”. Czy tak jest?

No właśnie - niekoniecznie. Używając z jednej strony napalmu, a z drugiej – ciekłego azotu – nie uzyskamy przecież temperatury pokojowej.

Poprawność polityczna. Kto to wymyślił?

Wedle Encyklopedii PWN, poprawność polityczna (ang. political correctness) to

„zasada unikania określeń, które mogłyby być uznane za przejaw dyskryminacji w stosunku do osób ze względu na ich przynależność rasową, narodową, wyznaniową, pochodzenie społeczne lub orientację seksualną”.

Polscy encyklopedyści stwierdzają, że ten trend pojawił się „w amerykańskich środowiskach uniwersyteckich na przełomie lat 80. i 90. XX w.” i miał na celu „zwalczanie uprzedzeń wobec mniejszości oraz eliminowanie takich postaw jak seksizm (dyskryminacja kobiet), czy rasizm, przez zastępowanie określeń uważanych za obraźliwe lub zawierających negatywne konotacje, określeniami bardziej neutralnymi (np. Afro-Amerykanin zamiast Murzyn, sprawni inaczej zamiast niepełnosprawni)”.

W naszej encyklopedii jako hasło ściśle powiązane z „polityczną poprawnością” wskazywana jest „koncepcja wielokulturowości”. Twórcy hasła podkreślają, że „w formie bardziej radykalnej i w rozszerzonej interpretacji polityczna poprawność postulowała przebudowę całego języka”, ale „powstanie na tej podstawie restrykcyjnych kodeksów postępowania spotkało się z krytyką jako próba narzucenia praktyk cenzorskich i ograniczenia wolności intelektualnej oraz dominacji mniejszości nad większością”.

W encyklopedii „Britannica” hasło „poprawność polityczna” (jako „termin używany w odniesieniu do języka, który wydaje się mieć na celu wywołanie jak najmniejszej obrazy, zwłaszcza gdy opisuje się grupy identyfikowane przez zewnętrzne cechy, takie jak rasa, płeć, kultura lub orientacja seksualna”) jest ściśle powiązane z hasłem „cenzura”. Jako kolebkę tego zjawiska Brytyjczycy wskazują Związek Sowiecki, a nie (jak PWN) Amerykę:

„Termin ten po raz pierwszy pojawił się w słowniku marksistowsko-leninowskim po rewolucji rosyjskiej w 1917 roku. W tym czasie używano go do opisania przestrzegania polityki i zasad Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego (czyli linii partyjnej). Pod koniec lat siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych XX w. termin ten zaczął być dowcipnie używany przez liberalnych polityków w odniesieniu do ekstremizmu w niektórych lewicowych kwestiach (…). Na początku lat dziewięćdziesiątych termin ten był używany przez konserwatystów do kwestionowania i sprzeciwiania się temu, co postrzegali jako ekspansję liberalno-lewicowego programu i metod nauczania na kampusach uniwersyteckich w USA. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych XX wieku częstotliwość używania tego terminu spadła: był on najczęściej stosowany przez komików i innych do wyśmiewania języka politycznego. Niekiedy był również przez lewicę do wyśmiewania konserwatywnych poglądów politycznych”.

Zgodnie z hipotezą Sapira-Whorfa (sformułowaną przez II wojną światową przez Edwarda Sapira i Benjamina Lee Whorfa, amerykańskich filologów i językoznawców), nasze postrzeganie rzeczywistości jest zdeterminowane przez procesy myślowe, na które wpływa język, jakim się posługujemy. Język kształtuje naszą rzeczywistość i mówi nam, jak o niej myśleć i jak na nią reagować, a także ujawnia i promuje nasze uprzedzenia. Leżąca u podstaw politycznej poprawności hipoteza zakłada zatem, że jeśli ktoś używa seksistowskiego języka, to promuje seksizm, a jeśli używa języka rasistowskiego to promuje i utrwala rasizm.

Przeciwnicy tej hipotezy uważają, że prowadzi ona do autocenzury, ograniczania wolności słowa i swobody debaty publicznej. Część krytyków twierdzi ponadto, że „poprawność polityczna dostrzega obraźliwy język tam, gdzie go nie ma”.

„Ostatecznie tocząca się dyskusja wokół poprawności politycznej wydaje się koncentrować na języku, nazewnictwie i tym, czyje definicje są akceptowane” – kwituje „Britannica”.

Co można powiedzieć, a co jest zbrodnią

Słowo „dyskusja” słabo pasuje do – de facto – naparzanki dwóch wciąż radykalizujących się plemion – których wszyscy są poniekąd zakładnikami. Tak naprawdę chodzi tu nie tyle o granice politycznej poprawności, co odwieczny spór o to, co wolno powiedzieć, napisać, narysować, a co jest absolutnie zakazane – wedle jednych dlatego, że stanowi „mowę nienawiści” lub „służy poniżaniu i deptaniu ludzkiej godności”, a wedle drugich – z tego powodu, że „jest bluźnierstwem” lub „wypacza ustalone normy i promuje zboczenia”.

Zacznijmy od tego, że nie jest wcale tak, iż krytycy i wrogowie politycznej poprawności są z automatu zwolennikami absolutnej wolności słowa. Wręcz odwrotnie: im zacieklej ktoś zwalcza „szaleństwo lewactwa”, tym agresywniej domaga się kar za naruszenie różnych, w jego mniemaniu, świętości i „ustalonych wartości”. Z drugiej strony – im żarliwiej ktoś zwalcza wszelkie tabu, czyli „cenzurę narzuconą przez Kościół i tradycjonalistów”, tym silniej domaga się „ochrony godności każdego człowieka, także w warstwie językowej”.

Jedni chcieliby wsadzać do więzienia ludzi domalowujących tęczę na kopii obrazu Czarnej Madonny, a drudzy – autorów pogardliwych transparentów wymierzonych w środowisko LGBT+. I jedni, i drudzy tłumaczą, że tolerowanie tego typu czynów („ekscesów”) stanowi zagrożenie dla społeczeństwa.

Lewicowcy i prawicowcy toczyli w zeszłym roku m.in. gwałtowne spory wokół procesów, w których sądy starały się ocenić czyny oparte na światopoglądzie sprawców. 21-letnią Marikę sąd skazał na trzy lata bezwzględnego więzienia za „naruszenie czynności narządów ciała na czas krótszy aniżeli siedem dni”, a ściślej zwyzywanie, wyszarpanie i poturbowanie (uszkodzenie palca) osoby, która nie chciała dać sobie wyrwać torebki z tęczowym symbolem LGBT. W ocenie sądu, zdarzenie było motywowane „radykalnymi poglądami i nienawiścią w stosunku do określonej społeczności”.

Inna osoba, „Margot” (Michał Sz.), została skazana na rok ograniczenia wolności (nieodpłatne prace społeczne - 30 godzin miesięcznie) i wypłatę rekompensaty na rzecz pokrzywdzonych również za „naruszenie czynności narządów ciała na czas krótszy aniżeli siedem dni”, a konkretnie za zaatakowanie dwóch aktywistów pro-life i zniszczenie furgonetki epatującej ostrym przekazem antyaborcyjnym.

Prawica uznała wyrok wobec Mariki za „zbrodnię sądową” i „kolejny przejaw przemocy lewackiej kasty sądowej przeciwko osobom broniącym normalności”. Dziewczyna spędziła w więzieniu ponad rok. Pomocy prawnej udzielił jej Instytut Ordo Iuris. W lipcu 2023 r. została zwolniona przez prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobrę do czasu rozpatrzenia przez Prezydenta RP prośby o ułaskawienie. Andrzej Duda ułaskawił Marikę w grudniu 2023 r., w odpowiedzi na petycję przekazaną mu przez Ordo Iuris, Stowarzyszenie Marsz Niepodległości i Młodzież Wszechpolską. Apel w obronie Marki podpisało prawie 30 tys. osób.

Dla lewej strony sporu Marika pozostaje „bandytką działającą z najniższych pobudek”, a jej historia (rzekoma „bezkarność”) symbolizuje okres rządów Zjednoczonej Prawicy, czyli „bezpardonowej i całkowicie bezkarnej nagonki na środowiska LGBT+”. „Margot” jest dla lewicy protestującą w słusznej sprawie ofiarą i orędowniczką tysięcy ofiar bezprecedensowych opresji i represji „państwa PiS”.

Dla prawicy bandytą (nie bandytką) jest Michał Sz. – „Margot”. Marika jest bohaterką. Próby wprowadzenia jakichś elementów zdrowego rozsądku do tej naparzanki są skazane na niepowodzenie, bo każde kolejne zdarzenie powoduje jeszcze silniejsze okopanie się na pozycjach.

Sądy działają tutaj pod niebywałą presją skrajnych środowisk. W ocenie części komentatorów, mimo tej presji zdrowy rozsądek udało się zachować warszawskiemu sądowi w sprawie „Margot”. Choć prokuratura żądała – jak w przypadku Mariki – kary więzienia (bez zawiasów), sąd stwierdził, że – choć czyn z pewnością zasługuje na karę (bo w ramach protestu doszło do złamania przepisów) – to nie ma sensu wysyłać za kratki młodych ludzi, którzy mogą popełniać błędy, albo robić rzeczy zwyczajnie głupie – szczególnie, że wyrośli w atmosferze niebywale ostrych sporów światopoglądowych toczonych przez starszych.

No właśnie… To jest chyba clue. Pisałem już wiele razy, że algorytmy mediów społecznościowych nie służą wcale uzgadnianiu opinii, szerzeniu wzajemnej tolerancji, a przez to – cementowaniu wspólnoty. Ponieważ model biznesowy tych mediów polega cały czas na maksymalizacji zaangażowania odbiorców, w tym uczestników wszelkich dyskusji, „normą” stało się podkręcanie treści i radykalizowanie stanowisk oraz – przepraszam za banał - zamykanie się w bańkach. Zwykło się je nazywać „bańkami informacyjnymi”, ale określenie to jest wielce obraźliwe dla informacji, której w bańkach nie ma nawet na lekarstwo. Radykalizacja obu stron od dawna opiera się nie na faktach – lecz mitach i kłamstwach na temat rzekomych przewin, niegodziwości i wynaturzeń strony przeciwnej.

Powtórzę: nie ma tu prostej symetrii, tak jak rzadko kiedy mamy do czynienia z równowagą sił. W czasach rządów PiS doszło do udokumentowanych przypadków łamania podstawowych praw człowieka osób o odmiennej orientacji i poglądach. Nagonkę na „innych” i „obcych” wzmacniały nienawistne lub co najmniej problematyczne wypowiedzi prominentnych osób, z prezydentem RP i prezesem partii rządzącej na czele. W powszechnej ocenie mierzyliśmy się również z niespotykanym w dzisiejszych czasach w Europie łamaniem praw kobiet w związku z zaostrzeniem prawa antyaborcyjnego.

W tym samym czasie radykalne ruchy na prawicy alarmowały, że „w Polsce prześladuje się patriotów i chrześcijan”.

Paradoks sytuacji, w jakiej się wszyscy znaleźliśmy, polega na tym, że z jednej strony nie ma chyba poglądu, którego nie chciano by zakazać, a z drugiej - nie ma inwektywy, której by już w Polsce nie wypowiedziano przeciwko stronie przeciwnej.

Biznes, bluźnierstwo i poprawność polityczna

Jak ma się w tej naparzance odnaleźć biznes? To bardzo ciekawe i zarazem gorące pytanie, bo przecież w tej wojnie uczestniczą klienci – nabywcy towarów i usług. W tym konsumenci reklam. Notabene, o reklamy też mieliśmy w ostatnich miesiącach gorący spór – po haniebnych słowach Jana Pietrzaka o uchodźcach i Auschwitz wypowiedzianych w studiu w TV Republika. Na cenzurowanym lewej strony znaleźli się wówczas wszyscy emitujący swoje spoty na antenie, która po transferze Holeckiej, Rachonia, Kłeczka & Co. z TVPiS stała się główną (bo w zasadzie jedyną) tubą prawicy.

Od tego czasu podział jeszcze się pogłębił i może dojść do tego, że do aktywistów i zwolenników zwaśnionych obozów trzeba będzie kierować zupełnie inne produkty, usługi i przekazy reklamowe.

Z jednej strony mamy bowiem coraz silniejszą presję na poprawność polityczną w wersji rozszerzonej i stale ekstremizującej się, czyli unikanie języka (i obrazu), który mógłby urazić kogokolwiek (oczywiście, oprócz prawackich wrogów tolerancji); nie chodzi już tylko o osoby o innym wyznaniu, kolorze skóry, czy dowolnej tożsamości i orientacji seksualnej, ale też te nie przypominające zbytnio modelek i modeli z lat 90., z IQ poniżej 100, albo BMI powyżej 30 – nie napiszę otyłych, bo to może podpadać pod deptanie godności, a docelowo – mowę nienawiści. Radykalizacja obejmuje tu nie tylko język współczesny, ale i wszystkie dotychczasowe symbole i ikony kultury i popultury, co prowadzi do sporych zagwozdek.

  • Weźmy Disneya, który cenzuruje swoje stare filmy, a niektóre kręci na nowo, bo te klasyczne mają dziś wydźwięk równie niepoprawny politycznie, jak nasz „Murzynek Bambo”.
  • Weźmy serię o Bondzie, która jawi się dziś tysiąc razy bardziej seksistowska niż foto Leny z Playboya.
  • Weźmy twórców, którzy – z punktu widzenia prawa i chirurgii – zmienili płeć, a z punktu widzenia własnego (i osób o podobnych poglądach) są wreszcie sobą; wszyscy oglądaliśmy „Matrix” braci Wachowskich, a dziś oglądamy „Matrix” sióstr Wachowskich. Nie ma z tym problemu, bo siostry „tylko” reżyserowały ten film (i kolejne). Ale…
  • Weźmy kultowy film „Juno”, który słusznie zarobił ponad 231 mln dolarów (kosztował 7,5 mln) i zgarnął mnóstwo cennych nagród, w tym Oscara za scenariusz dla Diablo Cody. 16-latkę, która zaszła w ciążę i szuka dla dziecka odpowiedzialnych rodziców, zagrała genialnie urocza Ellen Page, nominowana za tę rolę do Oscara, Złotych Globów, BAFTA i innych trofeów - za najlepszą pierwszoplanową rolę żeńską. Ellen jako Ellen zagrała potem jeszcze m.in. piękną i mądrą dziewczynę w komedii „Dziewczyna z marzeniami” oraz Ariadnę w głośnej „Incepcji” Nolana. Od pewnego czasu jest jednak Elliotem, mężczyzną, czyli kimś, kim – jak podkreśla – zawsze był. I znowu – ja i moje środowisko nie mamy z tym problemu; po prostu musimy umieć wytłumaczyć dzieciom, dlaczego Elliot grał w 2007 r. dziewczynę w ciąży. Tego da się nauczyć. Jednakowoż…

Po drugiej stronie sporu dochodzi przez takie i inne zdarzenia do nasilenia syndromu oblężonej twierdzy. Hasło „nie ma tolerancji dla wrogów tolerancji” nabiera tu bardzo intensywnego znaczenia. Trochę jak w postapokaliptycznym świecie przedstawionym w znakomitym serialu „Fallout” (opartym na słynnej serii gier). Mamy tam i ortodoksów politycznej poprawności, i ewidentnych makkartystów krzyczących na przemian o wielkiej amerykańskiej wolności i konieczności zatrzymania „komuchów” - oczywiście, trzymają w ręku własną „czarną listę Hollywoodu”, jakże poręczną w zwalczaniu „wrogów wolności”.

  • Im bardziej seryjnie i celowo (w trosce o różnorodność) Netflix wprowadza do obsady filmów i seriali osoby LGBT+, tym namiętniej tradycjonaliści oceniają takie filmy i seriale na 1 lub 0 (polscy są przy tym milion razy radykalniejsi od zachodnich, bo takie obrazy na Filmwebie mają noty wyraźnie niższe niż na IMDB).
  • Im bardziej Disney obsadza w roli średniowiecznych rycerzy lub Jedi Afroamerykanów, bo „kolor skóry nie ma znaczenia”, tym bardziej nasi prawicowcy widzą czarnych w Czarnych i twierdzą, że „Black matters” (właśnie tak, a nie „Black Lives Matters”)
  • Im częściej Marvel kręci filmy i seriale o wszechpotężnych superbohaterkach rozwalających legiony facetów jednym pstryknięciem, tym radośniej „prawdziwi fani fantastyki” rozjeżdżają takie dzieła w swoich recenzjach
  • Im bardziej pierwsza strona sporu się radykalizuje, zyskując wpływy w społeczeństwie i kodyfikując pewne rozwiązania (bo stała presja społeczna aktywistów prowadzi do konkretnych chroniących różnorodność i zarazem penalizujących mowę pogardy i nienawiści wobec chronionych), tym bardziej druga flanka odchyla się w przeciwnym kierunku.

Oto jeden z fundamentalnych powodów nawrotu nostalgii za „dawnymi dobrymi czasami, kiedy wszystko było naturalnie poukładane, i każdy znał swoje miejsce”. Na naszych oczach tężeje radykalny konserwatyzm. Na pierwszy rzut oka – oksymoron, ale zjawisko to rzutuje na nastroje i wybory społeczne nie tylko w Ameryce, lecz na całym Zachodzie, także w Polsce.

W obecnym modelu mediów społecznościowych, należących do wszechmogących Bóg-techów i odpalających własne algorytmy politycznej poprawności (które co rusz zachowują się jak tabun słoni w składzie porcelany), w świecie ich prawicowych odbić w czarnym lustrze darknetu, walka obu światów może się tylko zaostrzać.

Kosztem zdrowego rozsądku.