Amerykański plan zakończenia wojny na Ukrainie wydaje się odchodzić w siną dal, bowiem Rosja nie chce zgodzić się na przedkładane propozycje. Jakby tego było mało, na Kremlu już uzasadniają konieczność policzenia się z kolejnymi państwami. Tym razem ich oczy zwróciły się w stronę Estonii.

Rosja prowadzi reformę sił zbrojnych. Rośnie zagrożenie na granicy NATO

Estoński dyplomata Margus Tsahkna przekonuje, że zagrożenie ze strony Moskwy nie maleje, a wręcz rośnie wraz z postępem reorganizacji rosyjskiej armii. Odtworzony w 2024 r. Leningradzki Okręg Wojskowy — jak twierdzą zachodnie wywiady — może stać się zapleczem do potencjalnej konfrontacji z NATO.

Tsahkna podkreśla, że Rosja doskonale rozumie presję czasu. Sojusznicy na wschodniej flance — w tym państwa bałtyckie — wzmacniają swoje siły zbrojne, dlatego Kreml może próbować działać, zanim przewaga wojskowa Zachodu stanie się wyraźna. Zdaniem estońskiego ministra w ciągu "dwóch do trzech lat, a być może nawet szybciej" na granicach Estonii, Łotwy i Litwy znajdzie się więcej rosyjskich żołnierzy i sprzętu niż w 2021 roku, tuż przed inwazją na Ukrainę.

Aby unaocznić skalę problemu, Tsahkna posłużył się analogią skierowaną do amerykańskich decydentów. W 2016 roku zaledwie 40 km od granicy Estonii stacjonowało 125 tys. rosyjskich żołnierzy. Gdyby przełożyć to na realia Stanów Zjednoczonych, oznaczałoby to obecność około 35 milionów wrogich wojsk rozlokowanych tuż przy granicy z Kanadą lub Meksykiem.

Narastające prowokacje w powietrzu i akty hybrydowe Rosji. Estonia w centrum działań

Tsahkna zwraca uwagę, że popularna na Zachodzie narracja o "wyczerpanej" rosyjskiej armii jest myląca. Choć Moskwa poniosła ogromne straty w Ukrainie, to jednocześnie prowadzi szeroko zakrojoną odbudowę i modernizację swoich sił, przestawiając gospodarkę na tory wojenne. — To nie jest państwo, które rezygnuje ze swoich ambicji. To państwo, które szykuje się do kolejnego etapu — ostrzega estoński minister.

Jednym z najbardziej niepokojących sygnałów jest narastająca liczba prowokacji w powietrzu. Rosyjskie samoloty coraz śmielej podchodzą pod estońską granicę, a ostatni incydent, gdy uzbrojone MiG-i na długie minuty naruszyły przestrzeń powietrzną NATO, w Tallinie odebrano jako sygnał ostrzegawczy. Estońskie władze mówią wprost, że takie działania nie będą już ignorowane, a w sytuacji realnego zagrożenia reakcja będzie zdecydowana.

Na tym jednak nie kończy się rosyjska presja. Bałtyk stał się sceną nie tylko militarnych demonstracji siły, lecz także działań o charakterze hybrydowym. Estońskie służby od miesięcy odnotowują zakłócenia sygnału GPS, które wpływają na lotnictwo cywilne, ataki na infrastrukturę wykrywane przez lokalne służby bezpieczeństwa oraz akty sabotażu przypisywane rosyjskiemu wywiadowi. Jednocześnie na Morzu Bałtyckim obserwowane są jednostki "floty cieni", eskortowane przez rosyjskie okręty w celu omijania sankcji na eksport ropy.

Do tego dochodzi presja migracyjna na granicy estońsko-fińskiej. Tallinn traktuje ten element jako zaplanowaną operację destabilizacyjną, a nie spontaniczny kryzys. Wszystkie działania, jak podkreślają estońscy analitycy, mają jeden wspólny cel, czyli osłabić determinację Zachodu, wprowadzić chaos i stworzyć warunki sprzyjające szerszym działaniom militarnym.

Estonia zwiększa wydatki obronne. Jak małe państwo szykuje się na atak Rosji

Estonia sama także zmienia swoje podejście. Wydatki obronne mają wzrosnąć do poziomu nienotowanego w żadnym innym państwie NATO — 5,4 proc. PKB. Dla kraju liczącego zaledwie 1,3 mln mieszkańców to ogromny wysiłek, ale w Tallinie traktowany jako konieczność. To jednocześnie sygnał kierowany do sojuszników. Jeśli małe państwo na pierwszej linii frontu potrafi zwiększyć gotowość, to reszta NATO również musi to zrobić.

W tle tych działań trwa także nieustająca pomoc dla Ukrainy. Estonia pozostaje jednym z największych donatorów w relacji do wielkości gospodarki i planuje nadal przeznaczać część swojego PKB na wspieranie ukraińskich sił zbrojnych. Tallin podkreśla, że obrona Ukrainy jest jednocześnie obroną wschodniej flanki NATO, a ewentualna porażka Kijowa otworzyłaby Rosji drogę do kolejnych agresywnych kroków.