107. Dzień Matki od czasu odzyskania niepodległości Polki i Polacy świętować będą z najniższym w dziejach współczynnikiem dzietności: w okolicach 1 - trzy razy mniejszym niż 50 lat temu i ponad dwa razy mniejszym niż w chwili upadku komunizmu w 1989 r. Polska prawica ma ciekawe pomysły na poprawę sytuacji. Większość rodem z.. Moskwy.
Ale po kolei.
Dzietność w Polsce: od 2 841 do 680 urodzeń dziennie
Przez tysiąc lat istnienia państwa polskiego, z wyjątkiem okresów wojen i morderczej niemieckiej okupacji, każdego dnia rodziło się nad Wisłą więcej ludzi niż umierało. W ostatnim stuleciu wyglądało to w Polsce tak:
- W roku 1925 r., czyli sto lat temu, codziennie rodziło się średnio 2 841 osób, a umierało 1 348
- W 1938 r., poprzedzającym wybuch II wojny, rodziło się codziennie 2 329 osób, a umierało 1 315
- W 1946 r., pierwszym po wojnie, w doszczętnie zrujnowanej Polsce, która straciła JEDNĄ TRZECIĄ OBYWATELI (w tym potencjalnych matek), rodziło się codziennie 1 815 osób, a umierało 662
- W 1953 r., w okresie stalinowskiego terroru, rodziło się codziennie 2 175 osób, a umierało 786
- W 1975 r., w połowie epoki Edwarda Gierka, rodziło się codziennie 1 768 osób, a umierało 821
- W 1982 r., pierwszym po wprowadzeniu stanu wojennego przez komunistyczny reżim, rodziło się codziennie 1 933 osób, a umierało 926
- W 1990 r., pierwszym po upadku komunizmu, rodziło się codziennie 1 500 osób, a umierało 1 068
- W 2000 r., wieńczącym XX wiek, rodziło się codziennie 1 037 osób, a umierało 1 008
- W 2004 r., kiedy Polska wchodziła do UE, rodziło się codziennie 975 osób, a umierało 976
- W 2015 r., ostatnim z 8 lat rządów PO-PSL, rodziło się codziennie 1 011 osób, a umierało 1079
- W 2023 r., ostatnim z 8 lat rządów PiS, rodziło się codziennie 745 osób, a umierało 1 125
- W 2025 r. rodzi się dziennie 680 osób, a umiera 1 100
Reasumując: przez całe wieki mieliśmy nadwyżkę urodzeń nad zgonami sięgającą nawet 1500 osób dziennie. Teraz KAŻDEGO DNIA tracimy ponad 400 obywateli. Ma to ogromne konsekwencje na rynku pracy, w systemie emerytalnym oraz w opiece zdrowotnej: każdego dnia (licząc soboty, niedziele i święta) Polska traci blisko 700 osób w wieku produkcyjnym, zyskuje za to około 345 emerytów. Na początku obecnego stulecia emeryci stanowili 12 proc. populacji, obecnie – prawie 20 proc. Ich liczba urosła w tym czasie z 4,6 mln do ponad 7,3 mln, a wraz z rencistami – do 9,4 mln.
Wszystko to jest w ogromnej mierze pochodną drastycznego spadku urodzeń. 100 lat temu przyszło w Polsce na świat 513 tys. dziewczynek - potencjalnych matek, z których każda urodziła potem średnio 3 – 4 dzieci. W 2024 r. przyszło w Polsce na świat 125 tys. dziewczynek. Przy obecnym trendzie na każdą z nich przypadnie nie więcej niż jedno dziecko.
Spadek dzietności w Polsce wedle lewicy i prawicy
Dlaczego we wszystkich krajach rozwiniętych, nie tylko w Polsce i nie tylko w Europie (najniższy wskaźnik na świecie ma azjatycki tygrys gospodarczy - Korea Płd., niewiele lepiej jest w Japonii, a USA też nie zachwyca) dzietność spadła do poziomów powodujących szybkie starzenie się populacji i znaczny spadek liczby ludności? Czemu mimo wielu kosztownych działań państwa nadal – generalnie - spada? Lewica i prawica w Polsce, Europie i świecie mają na ten temat odmienne poglądy i jeszcze bardziej sprzeczne remedia, przy czym na argumenty obu stron łatwo znaleźć argumenty. Niestety, jeszcze łatwiej te argumenty obalić.
Możemy się na początek zgodzić co do jednej fundamentalnej kwestii: to brutalne, ale udowodnione naukowo, że wysoka dzietność w latach minionych (oraz wciąż wysokie jej wskaźniki w krajach mniej rozwiniętych) to pochodna braku dostępu do antykoncepcji. Dzietność w poszczególnych krajach świata zaczęła dynamicznie spadać w chwili upowszechnienia środków antykoncepcyjnych (zwłaszcza pigułki), potem nałożyły się na to inne czynniki, ekonomiczne i obyczajowe, które wykreowały obecną sytuację. Można ją opisać jednym prostym zdaniem: „Kobiety mają wybór, którego wcześniej nie miały”.
Wszystkie strategie pronatalistyczne globalnej, w tym polskiej, lewicy sprowadzają się do próby takiego urządzenia świata, by kobiety dokonywały samodzielnego, w pełni wolnego wyboru na „tak”. Strategie prawicy, zwłaszcza skrajnej, koncentrują się w dużej mierze na działaniach zmierzających do ograniczenia wolnego wyboru kobiet, albo wręcz odebrania im możliwości decydowania o tym, czy rodzić, czy nie rodzić.
Z licznych badań prowadzonych w Polsce i Europie w ostatnich latach wynika, że większość kobiet chce mieć dzieci i to średnio powyżej dwójki na głowę, ale znaczna część z tych, które chcą, nigdy ich nie ma, albo ma tylko jedno. Z czego wynika ten rozdźwięk? Naukowcy zidentyfikowali trzy podstawowe przyczyny:
- Brak odpowiedniego – stałego i pewnego – partnera
- Brak stałej pracy gwarantującej ekonomiczną stabilizację
- Brak mieszkania gwarantującego właściwe warunki funkcjonowania rodziny.
Pozostałe czynniki są ważne, ale wtórne wobec wymienionych. Widać to również w badaniach IBRiS przeprowadzonych kilka miesięcy temu dla „Rzeczpospolitej”. Na pytanie „co mogłoby skłonić Polaków do posiadania dzieci” najwięcej, bo 30,7 proc., respondentów odpowiedziało: „łatwiejszy dostęp do mieszkań dla młodych”. Co ciekawe – pogląd ten podziela taki sam odsetek wyborców KO, PiS i Konfederacji. Wśród lewicowców ma on jeszcze więcej zwolenników. Co istotne, warunek ten dominuje wśród młodych nie posiadających dzieci – jako kluczowy wskazało go aż 36 proc.
Na drugim miejscu (22,2 proc.) znalazła się z kolei stabilna praca dla młodych – ze szczegółowych analiz wynika bowiem, że w pierwszych latach pracy pracownicy zatrudniani są na umowach cywilnoprawnych lub terminowych, co nie daje im pewności zatrudnienia i mocno utrudnia decyzję o założeniu rodziny, a zwłaszcza posiadaniu dziecka. Tym bardziej, że społeczne wymagania wobec rodziców (w tym potencjalnych rodziców wobec siebie samych) radykalnie wzrosły w porównaniu z tymi sprzed dekad. Poprzeczka oczekiwań ustawiona jest wysoko i trzeba naprawdę bardzo chcieć ją przeskoczyć. A do tego niezbędne są warunki. Symptomatyczne, że „waloryzowane co roku świadczenie 800+” jako warunek posiadania dzieci wskazało tylko 12,3 proc. ankietowanych.
Rozjazd między lewicą i centrum a prawicą widać w przypadku odpowiedzi dotyczących stabilnej pracy i 800+. Stabilną pracę i przyjazny rynek pracy dla kobiet jako warunek posiadania dzieci widzi blisko jedna trzecia wyborców rządzącej Polską koalicji i dwa razy mniejszy odsetek wyborców PiS. W przypadku wyborców Konfederacji jest to wręcz drugorzędne – warunek taki wskazało zaledwie 5 proc.
Zwolennicy PiS i Konfederacji zdecydowanie silniej akcentują za to rolę tzw. „socjalu”: jedna czwarta z nich uważa, że waloryzacja 800+ jest czynnikiem mogącym skłonić ludzi do posiadania dzieci. Wśród wyborców rządzącej koalicji jest to zaledwie… 2 proc.
Co ciekawe, aż 11,7 proc. ankietowanych odpowiedziało, że „młodzi nie są zainteresowani posiadaniem dzieci”, bo mają inne, konkurencyjne, strategie życiowe, np. wolą robić kariery zawodowe i podróżować po świecie. Podglądy w tej kwestii zależą jednak silnie od preferencji partyjnych, a jeszcze bardziej – od wieku. Wśród zwolenników opozycji odsetek uważających, że – cytując Jarosława Kaczyńskiego „młode kobiety dają w szyję” zamiast rodzić jest wyraźnie wyższy niż wśród wyborców KO i Lewicy. Opinie tę podziela 21 proc. osób 70+ i tylko 5 proc. przed trzydziestką. W grupie 30–39 lat jest to zaledwie… 3 proc.
Argumenty dotyczące sytuacji finansowej, w tym stabilnych zarobków i dostępu do mieszkań dość łatwo obalić przy pomocy przykładów z różnych krajów o podobnym lub lepszym poziomie życia i znacznie lepszej sytuacji mieszkaniowej. Dzietność pikuje zarówno w krajach o relatywnie niskich zarobkach, jak Rumunia czy Bułgaria, jak i w bogatych, jak Norwegia czy Szwajcaria. Podobnie liczba izb i powierzchnia mieszkań przypadających na osobę w danym kraju nie jest żadnym pewnym wyróżnikiem dzietności – w Hiszpanii mają średnio dwa razy więcej izb na głowę, a dzietność równie niską jak w Polsce.
Argument dotyczący stabilności pracy najłatwiej obalić dając za przykład USA, gdzie pewność zatrudnienia i ochrona praw pracowniczych jest wielokrotnie mniejsza niż w jakimkolwiek kraju UE i nie ma większości zabezpieczeń socjalnych (z urlopem macierzyńskim i ojcowskim na czele), a mimo to wskaźnik dzietności jest wyraźnie wyższy od średniej unijnej.
Lewica podnosi na całym świecie, także w Polsce, argument braku odpowiedniej infrastruktury, zwłaszcza dostępu do przedszkoli i żłobków. Sęk w tym, że w ciągu ostatniej dekady liczba żłobków w Polsce podwoiła się, a mimo to wskaźnik dzietności spadł o połowę.
Wiele argumentów lewicy koncentruje się na dyskryminacji kobiet na rynku pracy oraz nierównym obłożeniu obu płci obowiązkami domowymi – więcej równości ma być warunkiem zwiększenia dzietności. Problem w tym, że w słynących z równych zasad krajach skandynawskich dzietność nie jest wiele wyższa (lub w ogóle nie jest wyższa) niż w bardziej tradycjonalistycznych (patriarchalnych) społeczeństwach południa Europy. W Polsce bardziej równościowe obszary zachodnie i północne mają niższa dzietność niż Podkarpacie i południowa Małopolska.
Na tym tle diagnoza prawicy dotycząca przyczyn spadku dzietności wydaje się bliższa ustaleniom demografów. Każdy prawicowiec wypowiada się chętnie i rozpisuje o skutkach emancypacji kobiet, która przejawia się w takich zjawiskach, jak:
- nasilona migracja dziewcząt i młodych kobiet ze wsi i miasteczek do dużych miast - przez co rolnik zostaje sam na wsi i bezskutecznie szuka żony, a więc nie ma z kim płodzić dzieci
- wyraźnie wyższe ambicje edukacyjne kobiet niż mężczyzn – przez co zwiększa się tzw. luka edukacyjna między mężczyznami (jedna trzecia ma wyższe wykształcenie) a kobietami (ponad połowa ma wyższe wykształcenie) – wiadomo, że nie sprzyja ona doborowi w pary, bo kobiety rzadko wiążą się z partnerami o niższym (nawet formalnie) wykształceniu
- stawianie przez młode kobiety niezależności ekonomicznej na pierwszym planie, a przez to przedkładanie przez nie kariery zawodowej i innych form samorealizacji (różne hobby i podróże) ponad bycie w związku i plany dotyczące macierzyństwa
- z powodu laicyzacji (masowego odchodzenia młodych od religii) wyraźnie mniejsza niż kiedyś jest tendencja do wchodzenia w stałe związki, zwłaszcza małżeńskie – a tradycyjnie to w małżeństwach rodziło się dotąd najwięcej dzieci.
Sęk w tym, że nie widać dziś, także w Polsce, większych różnic we wskaźniku dzietności między mieszkankami wsi i wielkich miast, ani kobietami lepiej i gorzej wykształconymi. Coraz więcej dzieci rodzi się też nie w małżeństwach, lecz związkach nieformalnych. Idziemy tu wyraźnie – z pewnym opóźnieniem – drogą Francji, gdzie liczba zakładanych nieformalnych związków przewyższa dziś liczbę zawieranych małżeństw; mimo tego trendu – a może za jego sprawą - dzietność Francuzek jest obecnie wyraźnie wyższa niż Polek. Trudno również jako powód spadku dzietności uznać proces laicyzacji społeczeństwa – wprawdzie może mieć ona niemały wpływ na trendy, ale zaraz nasuwa się przykład Czech, gdzie religia od dawna nie odgrywa już niemal żadnej roli, a mimo to poziom dzietności jest znacznie wyższy.
„Dzietność spadła, bo kobietom się poprzewracało”
Socjolodzy zwracają uwagę na coś innego: w poszczególnych krajach, zarówno tych bogatych, jak i biedniejszych, bardziej lub mniej zlaicyzowanych, równościowych i patriarchalnych, może w powszechnej wyobraźni funkcjonować określona wizja rodziny, dzieci i rodzicielstwa oraz ich roli w państwie, narodzie, społeczeństwie.
- Jeśli jest to opowieść pozytywna, nie tylko w warstwie oficjalnych przekazów, czyli propagandowej, ale taka, z którą NAPRAWDĘ utożsamia się większość obywateli, to ma to dobry wpływ na dzietność.
- Jeśli dominuje narracja negatywna, wskazująca na koszty i uciążliwości związane z posiadaniem i wychowaniem dzieci, albo jeszcze pełna drwin i pogardy wobec wielodzietności, to ma to zły wpływ na dzietność.
W Polsce mocno zakorzeniona jest mocno tradycjonalistyczna narracja o rodzinie, w której Matka-Polka jest symbolem poświęceń nie tylko dla rodziny, ale i dla kraju, społeczeństwa oraz Kościoła; ta opowieść, osadzona w ewangelicznej (czytaj: katolickiej) wizji roli kobiety, jest z wielu względów bardzo nieatrakcyjna dla znacznej części Polek, a pełne krytyki nawoływanie kobiet do brania na siebie „naturalnych obowiązków” w stylu Jarosława Kaczyńskiego (młode Polki „wolą dawać w szyję”) tylko zwiększa skalę jej odrzucenia.
Równolegle z tą opowieścią funkcjonuje w społecznej świadomości, zwłaszcza tej wielkomiejskiej, pejoratywna wizja wielodzietnej rodziny z klasy ludowej; mnóstwo jest w niej stereotypów i uprzedzeń, a nakłada się na nie - wyniesiona z folwarcznego kapitalizmu, jaki rozwinął się w Polsce w latach 90. XX wieku – pogarda dla rzekomych „nierobów” preferujących socjal zamiast pracy. Kult indywidualizmu i kariery zawodowej (która jest „prawdziwą pracą” w przeciwieństwie do wykonywania obowiązków domowych), będący poniekąd odpowiedzią na narodowo-katolicki kult poświęcenia kobiety na ołtarzu rodziny i ojczyzny, wzmocnił te wszystkie stereotypy. W oczywisty sposób nie przysłużyło się to dzietności.
Co do diagnozy, prawica ma zatem sporo racji: spadek dzietności jest faktycznie pochodną przemian cywilizacyjnych, kulturowych, za sprawą których kobiety uzyskały możliwość decydowania o swoim życiu i roli, jaką mogą odgrywać na Ziemi. Od chwili upowszechnienia środków antykoncepcyjnych oraz uzyskania przez płeć piękną pełni praw (wyborczych, edukacyjnych, pracowniczych) wybór kobiety nie ogranicza się już do bycia - „zgodnie z naturalnym porządkiem” - żoną i matką, ewentualnie oddaną Bogu zakonnicą, która całe swe życie poświęca DLA INNYCH, bo pojawiły się inne opcje, w tym takie, w których kobieta może się w pełni poświęcić samorealizacji. Te inne opcje są społecznie akceptowane, a w niektórych społecznościach wręcz preferowane. Prawica co do zasady krytykuje je jako „skrajny egoizm”. Ale im bardziej to robi, tym takich postaw jest więcej.
Prowadzi to prawicowców do radykalnych wniosków, że jeśli kobiety nadal będą miały wybór, to świat już nigdy nie będzie taki, jak dawniej, a cywilizacja ludzka – a na pewno ta zachodnia - upadnie. Wniosek? Trzeba ograniczyć wybór kobiet, albo – w skrajnej formie - całkowicie im go odebrać.
Słychać to wyraźnie w wypowiedziach i jawnie formułowanych postulatach polityków Konfederacji i PiS, widać było dobrze w działaniach rządu PiS (ograniczenie możliwości aborcji oraz antykoncepcji). Ten sposób myślenia kryje się również za skierowaną niedawno przez zwolenników Marka Jakubiaka petycją do Sejmu i Senatu, by wprowadzić ustawę, zgodnie z którą osoby bezdzietne będą płacić podwójną składkę emerytalną, a osoby powyżej 30. roku życia posiadające tylko jedno dziecko – składkę podwyższoną o połowę; z kary mieliby być zwolnieni wyłącznie obywatele, którzy przedstawią w ZUS dowody na bezpłodność lub utratę dziecka. Marek Jakubiak w debacie wyborczej w TV Republika stwierdził wprost, że „naród tworzą ci, którzy prokreują”.
Wszystkie takie pomysły i zamierzenia razem wzięte składają się jako żywo na wizję jakiegoś Gileadu rodem z „Opowieści podręcznej” Margaret Atwood. Najciekawsze jest to, że taka wizja, na razie w wersji soft, jest już wcielana w życie (abstrahuję tu od społeczeństw muzułmańskich, które nie przeszły fazy emancypacji) – w putinowskiej Rosji. Może dlatego amerykańska (Donald Trump i akolici) oraz europejska, w tym polska prawica, patrzy na poczynania moskiewskiego reżimu z niekłamaną sympatią i nadzieją.
Sposób na dzietność: putinowska Rosja, czyli Gilead w wersji soft (na razie)
Władimir Putin najchętniej – zgodnie z postulatami Cerkwi – całkowicie zakazałby aborcji. Wzorem Stalina, którego w wielu obszarach wprost naśladuje. W 1926 roku w stalinowskiej Rosji zakazem aborcji objęto wszystkie kobiety w pierwszej ciąży oraz te, które przeszły aborcję mniej niż pół roku wcześniej. W 1930 r. reżim wprowadził zaporowe opłaty za usuwanie ciąży, a sześć lat później - całkowicie zakazał aborcji pod sankcją więzienia. Stalin tłumaczył – dokładnie tak, jak znienawidzony przezeń (bo konkurencyjny) Kościół – że nie można uważać urodzenia dziecka za sprawę prywatną, gdyż jest to ważna kwestia społeczna. Propaganda wyjaśniała, że socjalizm potrzebuje bojowników o lepsze jutro.
Jak wynika z akt z NKWD, liczba aborcji wcale nie zmalała, zwiększyła się natomiast liczba zgonów kobiet – z powodu zabiegów przeprowadzanych w podziemiu w koszmarnych warunkach – oraz zabójstw niemowląt; te ostatnie stanowiły przez wybuchem II wojny jedną czwartą wszystkich morderstw w Związku Sowieckim…
Przepisy antyaborcyjne poluzowano dopiero po śmierci Stalina i odwilży w latach 50. XX wieku. Upadek ZSRR przyniósł kolejne liberalizacje, ale wraz z dojściem do władzy Władimira Putina pod koniec XX wieku zaczęły się pojawiać kolejne ograniczenia. Najpierw mocno zawężono krąg uprawnionych „z przyczyn społecznych”, a od 2012 r. jedynym powodem, dla którego aborcja może być przeprowadzona do 22. tygodnia jest gwałt. Od 10 lat lekarze w Rosji mają obowiązek proponowania kobietom zdecydowanym na aborcję, by „posłuchały bicia serca płodu”. Niecały rok temu komitet ds. ochrony zdrowia Dumy Rosyjskiej rekomendował Ministerstwu Zdrowia, by aborcja możliwa była wyłącznie do 9 tygodnia ciąży. Postulował także podjęcie kroków zmierzających do ograniczenia dostępności aborcji farmakologicznej. Formalnie (na razie) nie wprowadzono tych ograniczeń, ale za sprawą presji władzy oraz chęci podlizania się jej przez podwładnych dostęp do środków antykoncepcyjnych mocno się zmniejszył. W wielu regionach Rosji ograniczono też wykonywanie zabiegów aborcji, albo w ogóle od nich odstąpiono. Narracja jest podobna jak za Stalina: Rosja potrzebuje bojowników, tym razem za sprawą wojny „sprowokowanej przez faszystowski reżim w Kijowie”.
Zgodnie z przepisami wprowadzanymi w regionach, których włodarze ukończyli putinowską akademię gubernatorów, lekarze mogą być (i są) karani za nakłanianie kobiet do aborcji „poprzez perswazję, przekupstwo albo podstęp”. Równocześnie nagradzani są lekarze, którym uda się odwieść kobiety od zamiaru terminacji ciąży. Towarzyszy temu silny przekaz propagandowy odwołujący się do czasów wojny i poczucia patriotyzmu. Władze starają się też robić wszystko, by wybić kobietom z głowy „indywidualistyczny, egoistyczny styl życia”. Władza wraz z Cerkwią wspierają ruchy antyaborcyjne.
Równocześnie Kreml uruchomił szereg programów i zachęt finansowych mających wspierać tradycyjnie rozumianą rodzinę. Kluczową rolę odgrywał w XXI wieku rozpoczety w 2007 r. program „Kapitał macierzyński” - wzbogacany o kolejne, coraz większe ulgi podatkowe oraz preferencyjne kredyty hipoteczne dla rodzin z dziećmi wywindował w 2015 r. współczynnik dzietności w Rosji do 1,78. Demografowie zwracają jednak uwagę, że znaczna część tego wzrostu mogła wynikać z faktu, iż w wiek rozrodczy w tym okresie weszło pokolenie ostatniego powojennego wyżu demograficznego. W 2020 r. zasiłek na dzieci – odpowiednik naszego 500/800 plus – rozszerzono, podobnie jak to zrobił w Polsce PiS, na pierwsze pociechy (wcześniej można go było otrzymać tylko na drugie i kolejne). Wedle ekspertów, osłabiło to chęć Rosjan(ek) do posiadania kolejnych dzieci.
Dr Katarzyna Chawryło z Ośrodka Studiów Wschodnich zwraca uwagę, że – z wyjątkiem krótkiego okresu w latach 2013–2015 – Rosja od ponad 30 lat notuje ujemny przyrost naturalny. W 2024 roku w 143-milionowym kraju urodziło się niespełna 600 tys. dzieci, najmniej od 1999 roku, odkąd Putin rządzi na Kremlu; dla porównania: tyle samo dzieci urodziło się w 1988 r. w niespełna 38-milionowej wówczas Polsce...
Rosyjski współczynnik dzietności spadł w 2023 r. do 1,41, a w 2024 już do 1,36 – to najmniej w całej historii kraju. Dmitrij Pieskow, rzecznik Kremla, mówi wprost, że to „katastrofa dla przyszłości narodu", a Nina Ostanina, deputowana do Dumy, przekonuje, że trzeba „przeprowadzić specjalną operację demograficzną podobną do specjalnej operacji wojskowej". Politycy prześcigają się w pomysłach na zwiększenie dzietności. Najciekawsze, że większość propozycji w tym obszarze zgłaszają kobiety – co ma być najwyraźniej sygnałem dla całego społeczeństwa, że „Rosjanki właśnie tego chcą”. Czego konkretnie? Parlamentarzystki z partii Putina zaproponowały m.in.:
- Ograniczenie kobietom możliwości kształcenia się na uczelniach wyższych (senator Margarita Pawłowa)
- Zniesienie kar za przemoc domową (senator Elena Mizulina) – propozycja weszła w życie
- Piętnowanie ofiar gwałtu za zbyt wyzywający ubiór (Tamara Pletniewa, przewodnicząca komisji Dumy ds. rodziny, kobiet i dzieci)
- Zakaz wspierania narracji mówiącej, że kobiety mają prawo do odmowy posiadania dzieci (Walentyna Matwijenko, przewodnicząca Rady Federacji).
Ostatni postulat nabrał kształtów ustawowych. Po wakacjach wejdą w życie przepisy zakazujące „promowania bezdzietności”: za rozpowszechnianie informacji mówiących w pozytywny sposób o braku posiadania dzieci, czy nawet szerzenie neutralnych wiadomości na ten temat, osobie prywatnej będzie grozić grzywna do 100 tys. rubli (4,1 tys. zł), a osobie prawnej – 10 razy większa. Promowanie bezdzietności wśród nieletnich zagrożone jest karą 4 mln rubli (165 tys. zł). Jak wyjaśnia agencja TASS, celem jest „zachowanie i wzmocnienie tradycyjnych rosyjskich wartości duchowych i moralnych oraz stworzenie skutecznego mechanizmu ich ochrony”. Formalnie projekt zgłosiła Elwira Aitkułowa, deputowana Jednej Rosji, a wsparła ją m.in. wspomniana Walentina Matwijenko.
Egzekwowaniem przepisów zajmie się od września 2025 r. Roskomnadzor - Federalna Służba ds. Nadzoru w Sferze Łączności, Technologii Informacyjnych i Komunikacji Masowej. W przestrzeni publicznej już pojawiły się komentarze, jakie przekazy oraz dzieła kultury masowej mogą podpadać pod „zakaz szerzenia ideologii bezdzietności”. Murowanym kandydatem jest amerykański „Seks w wielkim mieście”.
Dr Katarzyna Chawryło zwraca uwagę, że współczynnik dzietności jest w Rosji znacznie wyższy w regionach zamieszkiwanych przez ludność etnicznie nierosyjską, zwłaszcza muzułmańską. Najwyższy notuje się w republikach Kaukazu Północnego oraz na Syberii. W 2023 r. najwięcej dzieci rodziły kobiety w Republice Czeczeńskiej (2,66), Tuwie (2,44) i Republice Ałtaju (2,03). Z kolei najniższe wartości tego współczynnika – mniej niż jedno dziecko na kobietę – zarejestrowano w obwodzie leningradzkim i Sewastopolu (odpowiednio 0,88 i 0,98). Moskwianie są niewiele lepsi… Wszystko wskazuje na to, że Rosjanie stanowią już mniej niż 100 mln, czyli poniżej 70 proc. populacji kraju.
Zgodnie z prognozami ONZ ludność Rosji zmniejszy się do 2050 r. do 135,8 mln, przy wciąż malejącym udziale etnicznych Rosjan. Czy zakaz „promocji bezdzietności”, zaostrzanie zakazu aborcji i utrzymywanie kosztownych programów sponsorujących de facto patriarchat to zmieni? Na razie wyższy współczynnik dzietności ma zlaicyzowana patchworkowa Francja i ateistyczne Czechy. Żaden z tych krajów nawet nie rozważa rozwiązań postulowanych przez europejską prawicę, a wcielanych w życie przez reżim w Rosji.
Dzietność USA: „Nie chcę dzieci, bo martwię się o przyszłość planety”
Z analiz prowadzonych w USA wynika, że kobiety urodzone w latach 1995-1999 w wieku 20-24 lat deklarowały chęć posiadania średnio 2,1 dziecka, czyli niewiele mniej niż będące w tym samym wieku Amerykanki urodzone w latach 1965-1969. Mimo to współczynnik dzietności w Stanach spadł do najniższego poziomu w dziejach – co sugeruje, że ludzie nie mają dzieci nie dlatego, ze nie chcą, tylko dlatego, że coś im w tym mocno przeszkadza.
Raporty naukowców z Instytutu Badań nad Populacjami Stanu Ohio i Carolina Population Center w Karolinie Północnej wykazały, że wielu ludzi nie decyduje się na dzieci dlatego, bo są bardziej niż kiedykolwiek świadomi tego, z czym się to wiąże, a zarazem „martwią się o przyszłość, gospodarkę, opiekę nad dziećmi i to, czy stać ich na posiadanie dzieci bardziej, niż dekady temu". Konkluzja jest banalnie prosta: "Musimy ułatwić posiadanie dzieci tym ludziom, którzy chcą je mieć”.
Tworzenie sprzyjających warunków i mnożenie zachęt, także w publicznej i społecznej opowieści o rodzinie i macierzyństwie, niekoniecznie opartej na tradycyjnych religijnych wizjach pełnych słusznego cierpienia i wiekopomnych poświęceń, to jedyna ścieżka do pobudzania dzietności – w krajach, w których kobiety mają wybór. Każda władza musi rozumieć, że ten wybór oznacza wiele opcji, z których bycie matką i żoną nie jest wcale oczywistą oczywistością. Konkuruje z nią opcja kariery, samorealizacji, poznawania świata – i to wcale nie z pobudek egoistycznych, ale w wyniku zwyczajnego ważenia oczekiwanych korzyści i spodziewanych kosztów. Taki bilans robi w życiu każdy i każda z nas, niezależnie od płci, tyle że w postpatriarchalnym społeczeństwie z silnym i rosnącym wpływem konserwatystów (zwłaszcza wśród mężczyzn) wybór określonej opcji jest – nomen omen – bardziej brzemienny w skutki dla kobiet niż mężczyzn.
W 2024 r. kobiety samotnie wychowujące dzieci stanowiły aż 20 proc. wszystkich rodzin w Polsce.Mężczyźni samotnie wychowujący dziecko – 3,5 proc. Nie wynika to tylko z preferencji i wyroków sfeminizowanych sądów, ale przede wszystkim z tego, że… już tak po prostu jest. Kobiety zostają z „problemem” same. A jeśli dziecko to w tak licznych przypadkach „problem”, to trudno o pozytywne narracje o rodzinie i macierzyństwie.
Kobiety to wiedzą i mocno biorą pod uwagę przy ważeniu opcji. A przypomnijmy, że na pierwszym miejscu wśród warunków macierzyństwa stawiają posiadanie stałego partnera, na którego można liczyć. Jak na Zawiszę. Mogą?