CZĘŚĆ 3
Rok 2018 to rok Wielkiego Internetowego Rozczarowania; rok, w którym po raz pierwszy głównego zagrożenia dla liberalnej demokracji nie upatrywano w samym neoliberalizmie, populizmie czy oderwaniu kosmopolitycznych elit, ale właśnie mechanizmach funkcjonowania globalnej sieci. W tym cyklu próbujemy sobie uporządkować kilka spraw, które wzbudziły nasze lęki – dziś to, czym stały się nasze dane, kto je posiada, kto kupuje, a kto sprzedaje – i co z tego wynika.
W ostatnim roku wiele razy słyszeliśmy, że media społecznościowe niszczą demokrację. Co to oznacza? Czy to prawda, czy fałszywy alarm?
Jürgen Habermas twierdził, że demokracja nie utrzyma się na samych głosowaniach, parlamentach i trójpodziale władzy. Aby wszystko w systemie działało bez zarzutu – dowodzi niemiecki filozof – musi w demokracji funkcjonować także sfera publiczna. Co to takiego? Przestrzeń, w której może się toczyć rzeczywista, racjonalna debata między obywatelami, będąca wehikułem społeczeństwa obywatelskiego i silnikiem naprawy politycznej. Aby tak się stało, owa przestrzeń musi być dla demokratycznej wspólnoty ogólnie dostępna, słyszalna i oczywiście wolna od wpływów ekonomicznych i politycznych. Nie jest więc przestrzenią publiczną Hyde Park, w którym policja pałuje nieprawomyślnych mówców. Nie jest nią konferencja sponsorowana przez Coca-Colę. Nie należy do niej gazeta, której wydanie przed drukiem czerwonym ołówkiem kreśli cenzor. No i nie jest nią kawiarnia, w której spotyka się jedna pani z drugim panem, by po cichu obgadać fryzurę sąsiada.
Reklama