Kiedy na lekcji chemii prowadzonej przez Magdalenę Wiśniewską potrzebne jest doświadczenie, wybrany przez nią uczeń wychodzi na środek klasy. Zakłada gogle VR, bierze w ręce kontrolery i krok po kroku wykonuje niezbędne czynności – podnosi wirtualne kolby, otwiera fiolki z substancjami, miesza, włącza palnik. On widzi laboratorium w goglach, pozostała część klasy – na ekranie. – Uczeń musi śledzić, co się po kolei dzieje: jaka jest barwa płomienia, jak zmieniają się parametry substancji. Wszystko to potem kontrolowane jest za pomocą testu rozwiązywanego w wirtualnej rzeczywistości. Kiedy uczeń go przejdzie, pokazują nam się równania reakcji – relacjonuje.
Choć technologia zagościła u niej w sali ledwie półtora miesiąca temu, dziś nauczycielka przyznaje, że nie wyobraża sobie już powrotu do dawnego szkolnego laboratorium. – Mamy do dyspozycji ponad 50 wirtualnych doświadczeń, czyli te, które znajdują się w wymaganiach podstawy programowej. Dla mnie to duża wygoda: oszczędzam czas, bo nie muszę już ani przygotowywać doświadczeń, ani po nich sprzątać. Wystarczy, że wybiorę symulację odpowiedniej reakcji w systemie i wszystko jest już gotowe. Zaletą jest stuprocentowe bezpieczeństwo ucznia. Nie muszę już się obawiać, że na przykład obleje się żrącą substancją – opowiada Wiśniewska.
Wirtualne laboratorium nazywa się Empiriusz i zostało przygotowane przez wydawnictwo Nowa Era z użyciem sprzętu HTC. Zestaw z goglami VR, komputerem i tablicą multimedialną kosztuje około 50 tys. zł. To mniej więcej tyle, ile trzeba by wydać na wyposażenie szkolnego laboratorium w realnym świecie. Na sprzęt komputerowy łatwiej dziś jednak dostać dofinansowanie – Centrum Kształcenia Zawodowego i Ustawicznego w Pionkach, gdzie pracuje Wiśniewska, otrzymało zestaw od władz powiatu. Te z kolei pozyskały pieniądze w ramach Polskiego Ładu. Pieniędzy na cyfryzację nie szczędzi też resort edukacji. W latach 2017–2019 przeznaczył na dofinansowanie nowinek technicznych w szkołach 279 mln zł. Do 2024 r. ma dołożyć kolejne 290 mln zł.
Szkoły kupują w ramach dofinansowań nowe komputery, zestawy do telekonferencji, programy rozwijające umiejętności uczniów. A gdyby ktoś nie miał pomysłu, czego potrzebuje, z pomocą przyjdą mu firmy, które wyspecjalizowały się w wydawaniu ministerialnych pieniędzy. Nie tylko sprzedadzą sprzęt w cenie precyzyjnie dopasowanej do maksymalnej kwoty, którą szkoła może pozyskać z resortu, lecz zajmą się też formalnościami – przygotują wniosek, będą pilotować zakup.
Reklama
Tablet na każdej ławce był hasłem jeszcze ekipy Donalda Tuska. Kolejne cyfryzacyjne pomysły wyrastały jak grzyby po deszczu: a to program „Cyfrowa szkoła” (inwestycje w sprzęt), a to e-podręczniki (platforma z materiałami do nauki), a to nauka programowania od najmłodszych lat. Słowem, lata pracy i setki wydanych milionów złotych, które – kiedy przyszło co do czego i dzieci trzeba było uczyć zdalnie – delikatnie mówiąc, nie przyniosły spektakularnych efektów.

Nastolatkowie uzależnieni…

Cyfryzacja szkół to zresztą idealny przykład paradoksu Solowa. Laureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii zauważył dużą rozbieżność między inwestycjami w technologię a wynikami produkcji. W roku 1987 skonstatował: „era komputerów nastała wszędzie z wyjątkiem statystyk produktywności”. Dziś można by powiedzieć: „…i wyników uczniów”. Badania PISA pokazują, że ci, którzy nie korzystają z nowych technologii, rozwiązują testy umiejętności nieco gorzej niż ci, którzy robią to regularnie, za to młodzież przesadzająca z czasem spędzonym przy komputerze lub smartfonie osiąga wyraźnie niższe wyniki. A takich uczniów z roku na rok przybywa.
Według raportu NASK, instytutu badawczego zajmującego się rozwojem telekomunikacji w Polsce, przeciętny nastolatek na wpatrywanie się w ekran przeznacza dziennie prawie 5 godzin ze swojego czasu wolnego w tygodniu. W weekendy już ponad sześć godzin. Co trzeci nastolatek przejawia symptomy uzależnienia – delikatniej nazywanego problematycznym użytkowaniem internetu.

Treść całego artykułu przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP.