Borelioza pokazuje, jak bardzo przeceniana jest medycyna. Ludzie zaczęli oczekiwać, że nauka będzie w stanie wykryć i wyleczyć infekcje bakteryjne, a w przypadku boreliozy, choroby bakteryjnej przenoszonej przez kleszcze, testy są szokująco niedokładne, z kolei zaś leczenie antybiotykami nie zawsze usuwa takie objawy jak ból stawów, zmęczenie, bóle głowy. Lekarze sami nie wiedzą, czemu tak jest.

Inni, samozwańczy „eksperci od boreliozy” diagnozują na podstawie niedostatecznie silnych dowodów i narażają pacjentów na miesiące lub lata działania potencjalnie wyniszczających antybiotyków.

Pacjentom, cierpiącym na tajemnicze objawy można jednak wybaczyć, że przyciągają do siebie ludzi, którzy zachowują się, jakby wiedzieli, co robią. Nierealistyczne oczekiwania są jednak częścią całego problemu.

Szczerą dyskusję uniemożliwia strach. Doniesienia w mediach często mówią o wzroście zachorowań na boreliozę: oficjalnie to 30 tys. zgłaszanych przypadków rocznie tylko w USA. Szacuje się, że rzeczywista liczba jest zatem 10 razy wyższa.

Niegdyś endemiczna choroba w Nowej Anglii, została nazwana na cześć miasta w Connecticut (angielska nazwa boreliozy to „lyme” – przyp. red.) i rozprzestrzeniła się na zachód, południe i północ. O rozprzestrzenienie się jej w kierunku północnym obwinia się zmiany klimatyczne, ale eksperci twierdzą, że zmiany środowiskowe mogą także wyjaśniać ekspansję zachorowań także na cieplejsze obszary. Utrata różnorodności biologicznej sprzyja wzrostowi populacji gryzoni, które zapewniają kleszczom swoje organizmy w roli gospodarzy.

Reklama

Dobra wiadomość jest taka, że większość przypadków boreliozy da się wyleczyć za pomocą antybiotyków. Ale kiedy w czerwcu „New York Times” opublikował tę informację, opinia publiczna zawrzała. Autorka tekstu wykorzystuje bowiem anegdotę z życia swego dziewięcioletnie syna. Niektórzy komentatorzy twierdzą, że artykuł sugeruje, jakoby wszystkie przypadki były uleczalna, podczas gdy w rzeczywistości znacząca mniejszość chorych w ogóle mówi o uporczywych dolegliwościach, takich jak ciągłe zmęczenie czy inne objawy neurologiczne.

Istnieją udokumentowane dowody na to, że u niektórych osób objawy po prostu nie ustają. W mainstreamowej nauce nazywa się to zespołem poboreliozowym, badacze zaś nie są pewni, dlaczego on występuje. Może się zdarzyć, że niektóre bakterie są w stanie ukrywać się w organizmie chorego albo infekcja wywołuje długotrwały stan zapalny układu odpornościowego.

Lekarze, którzy zakładają, że infekcja trwa nadal, potrafią leczyć pacjentów antybiotykami miesiące a nawet lata, nawet jeśli pacjenci nie pamiętają, żeby zostali ukąszeni przez kleszcza i nigdy nie otrzymują pozytywnego wyniku w teście na boreliozę. Może to sprawiać złudne wrażenie pewności, jaką daje diagnoza. Ale ma to swoją cenę i jest ona wysoka: zabiegi te często są finansowane tylko na drodze prywatnej, a długotrwałe przyjmowanie antybiotyków ma poważne konsekwencje zdrowotne.

Testy na boreliozę są niedoskonałe. Standardowy test wykrywa przeciwciała przeciwko bakteriom, a nie występowanie samej bakterii. Fakt, że test może dać nieprawidłowy wynik oznacza, że lekarze nie mogą wykluczyć boreliozy jako przyczyny objawów u pacjenta, nawet jeśli wynik testu będzie negatywny – ale nie stanowi to wystarczającego uzasadnienia do zastosowania myślowej wolty do wniosku , że pacjent ze zmęczeniem i objawami neurologicznymi cierpi na boreliozę, a nie na przykład na inny rodzaj choroby, który również powoduje podobne objawy.

Fałszywe alarmy wywołują zwykle kolejne zagrożenia. „The Times” opisał badania przeprowadzone na personelu służb Air Force, które sugerują nieuzasadnione diagnozowanie boreliozy oraz zafałszowane pozytywne wyniki testów na obecność bakterii wywołującej chorobę. Oczywiście skutkowało to niepotrzebną antybiotykoterapią.

Na stronie internetowej Science-Based Medicine znajdują się informacje ostrzegające ludzi przez ryzykiem otrzymania błędnej diagnozy. Chodzi o lekarzy, którzy potrafią pomylić boreliozę boreliozę w jej „podstawowej” formie od boreliozy chronicznej, szczególnie u osób, które nie zostały ukąszone przez kleszcza lub w ogóle nie wykazywały pozytywnego wyniku na obecność przeciwciał. Niestety, jeden z autorów, we wpisie na Twitterze, użył na określenie „chronicznej boreliozy” wyrażenia „fałszywa choroba”. Zmienił to potem na „fałszywą diagnozę”. A „fałszywy” czy „nieprawdziwy” to słowo nabrzmiałe od znaczeń: lekarze, którzy diagnozują boreliozę nie lubią, gdy ktoś im mówi, że fałszują wyniki badań; pacjenci z objawami boreliozy też za tym nie przepadają.

Niektórzy głównonurtowi krytycy porównują ludzi obawiających się chronicznej boreliozy do tych, którzy obawiają się skutków ubocznych standardowych szczepionek pomimo istnienia zakrojonych na szeroką skalę testów bezpieczeństwa. To zakrawa na ironię, bo szczepionka przeciwko boreliozie została zatwierdzona w 1998 roku. Niestety, nie udało się jej wprowadzić z obawy przed skutkami ubocznymi, jakie może wywołać i z nieadekwatnego poziomu strachu przed tą chorobą. Szczepionka na boreliozę jest jednak szeroko stosowana u psów.

Jest to sytuacja rodem z greckiej tragedii, gdzie toczy się od dziesięcioleci wojna na upór i arogancję – ze strony tych, którzy lekceważą cierpienie nie w pełni ozdrowiałych pacjentów i tych, którzy uważają się za bardziej „wyedukowanych” niż lekarze o tym samym poziomie wiedzy, którzy mają czelność się z nimi nie zgadzać.

Pewien postęp mogłaby przynieść pokora obu stron. Dalsze badania mogą nie tylko wyjaśnić tajemnice i spory, ale też przyczynić się do lepszego rozumienia chorób zakaźnych w czasach, gdy moc antybiotyków stopniowo ustaje, a infekcje stają się coraz większym zagrożeniem globalnym.

>>> Czytaj też: Mamy poważny problem z antybiotykami. Za 30 lat bakterie zabiją więcej ludzi niż nowotwory