Pracowałem na oddziale covidowym przy kolejnych falach. Tylu śmierci w życiu nie widziałem - mówi Michał, kardiolog, który pracuje w dużym szpitalu w Warszawie. - I nie chodziło tylko o zwykłe umieranie, ale też nadzieję, która się w ludziach tliła. Przed uśpieniem do intubacji prosili nas, by schować im przy łóżku ładowarkę i telefon. Chcieli po odłączeniu od respiratora skontaktować się z rodziną - mówi. Część z nich po tę komórkę już nigdy nie sięgnęła.
Magdalena Flaga-Łuczkiewicz, która prowadzi poradnię zdrowia psychicznego dla lekarzy, mówi, że nie ma człowieka, którego nie poruszałyby takie sytuacje. - Proszę sobie wyobrazić, że lekarz pracuje od 30 lat, jest doświadczony, oswojony z tym, że czasem pacjenci umierają. Dotychczas na jego oddziale działo się to kilka razy w miesiącu, a w pandemii najpierw kilka razy w tygodniu, potem już co dzień. Choroba jest nieznana, nieprzewidywalna, pacjenci odchodzą, mimo że poprzedniego dnia czuli się lepiej. Nic nie można zrobić.
Niby nic - lekarz ma tylko potrzymać słuchawkę przy uchu pacjenta na czas rozmowy przed podłączeniem do respiratora. Wie, że może być ostatnia. - To potem zostaje z nim - mówi Flaga-Łuczkiewicz. Albo oddział dermatologiczny zmieniony z dnia na dzień w COVID-owy. I nagle nie ma znaczenia, jaką specjalizację wykonywałeś do tej pory - musisz leczyć tych ludzi, nawet jeśli nie czujesz się do tego przygotowany, i wypełniać karty zgonu, choć dotychczas robiłeś sporadycznie. Nikt cię nie pyta, jak się z tym czujesz, czy sobie radzisz.
- Widziałem w tym roku kolegów, starych chłopów z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem, którzy płakali. Nie mogli znieść tego, co widzieli na oddziale. Tej bezradności. Wychodzili przed budynek, by dać upust emocjom - mówi Jerzy Friediger, chirurg i dyrektor szpitala im. Stefana Żeromskiego w Krakowie.
Reklama
Lekarka z 20-letnim stażem z dużego szpitala w stolicy: - Pandemia spowodowała, że na chwilę staliśmy się bohaterami. Ktoś dostrzegł, że to nie jest normalna praca. Co z tego, jeżeli teraz wszystko wróciło na stare tory, choć borykamy się z tym samym. Chorzy nadal umierają. W tym też na COVID-19.
Michał wspomina, że przeszło rok temu lekarzom bito prawo. I co? I nic. Pytany, czy jest zgorzkniały, odpowiada. - Nie, jestem zmęczony.

Czwarty dyżur z rzędu

Z rozmów z lekarzami i dyrektorami szpitali wyłaniają się dwa obrazy. Z jednej strony rozżalenia i zmęczenia, pracy w trudnych warunkach, złego zarządzania. Z drugiej - patologicznego rynku pracy, w którym brak pracowników spowodował rozbicie klasycznych reguł popytu i podaży. Do tego rosnąca w siłę prywatna służba zdrowia bez regulacji - czyli taka, która wybiera najbardziej intratne procedury i płaci lekarzom tak, że nie opłaca im się iść do zwykłego, publicznego szpitala leczyć mniej intratnych pacjentów. A do tego pokoleniowa zmiana mentalności. Nasi rozmówcy mówią, że jesteśmy świadkami przemian, które pandemia przyspieszyła.
- Skończyły się czasy Judymów. Na początku człowiek zostawał po godzinach, bo nie potrafił odmówić przyjęcia kolejnego pacjenta - mówi Michał. Tyle że szefowie tego nie doceniali - młodzi muszą pańszczyznę odrobić, a że oni mieli na początku tak samo, to traktowali to jak normę. Michał przekonuje, że coraz mniej lekarzy godzi się na taki układ.
On jest po czwartym dyżurze weekendowym, przed kolejnymi. Normalnie powiedziałby „dość”, ale doszedł do kierowniczego stanowiska i wśród zadań ma też organizowanie obsady dyżurów. Co chwila słyszy, że komuś zdrowie nie dopisuje, ktoś ma małe dziecko. - Kto może, wymiksowuje się z tego obowiązku - dodaje. On jest więc w pracy w piątek do 16.00, a w sobotę rano stawia się na 24-godzinną szychtę. - Po takim maratonie nie zauważa się, kiedy mija niedziela.
Można zmienić szpital, np. pojechać do mniejszego miasta i mieć za godzinę nawet 180 zł brutto na kontrakcie w jednej z placówek w powiecie. - Ale wtedy nie mam żadnego zabezpieczenia. Złamię rękę, zachoruję, to zostaję z tym sam, nie zarabiam. Czyli jako przedstawiciel ochrony zdrowia zostaję bez socjalnej ochrony. Nie, dziękuję - ucina. Jest więc dalej w swoim szpitalu, nie idzie do prywatnych sieci, bo jak przekonuje, gdy człowiek chce się rozwijać, zostać musi. Tylko duże szpitale mają zaplecze sprzętowe, diagnostyczne. Tylko tam można się szkolić w koronarografii, w przezprzełykowym echu serca. Fakt, są tego koszty. W jego przypadku rodzina, a raczej jej brak.