Z Davidem Cardem rozmawia Sebastian Stodolak
David Card to profesor ekonomii na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. Laureat Nagrody Nobla z ekonomii w 2021 r. wraz z Joshuą Angristem i Guidem Imbensem
W Polsce - mimo potężnego napływu siły roboczej z Ukrainy - od wielu lat mamy deficyt pracowników. Jednocześnie istotnie podnosi się płacę minimalną. Wielu ekonomistów o lewicowym zacięciu wskazuje, że wciąż mamy rekordowo niskie bezrobocie. Może po prostu w wyniku deficytu rąk do pracy pensje rosną szybciej niż te gwarantowane ustawowo?
Reklama
Tak, to bardzo prawdopodobne. O tym zjawisku mówi się zresztą także w innych państwach - mam na myśli wzrost popytu na pracę przy jednoczesnym spadku podaży. W takiej sytuacji pensje powinny rosnąć. W USA te najniższe zaczęły rosnąć po raz pierwszy od czterech dekad, choć obecna inflacja częściowo pożre te wzrosty.
Swoją drogą czy rosnące płace napędzają inflację?
Jest tutaj pewna zależność, ale nie sądzę, żeby to one były główną przyczyną inflacji. W tym przypadku pewnie większą „winę” ponoszą ceny ropy czy zaburzenia łańcucha dostaw, które mają niewiele wspólnego z pracownikami. Inna istotna przyczyna inflacji to wstrzymany popyt z czasu COVID-19. Teraz ludzie zaczęli znów wydawać pieniądze, ale po drodze łańcuch dostaw się zmienił i nie zareagował optymalnie na ten zwiększony popyt. Trochę potrwa, zanim gospodarka się dostosuje.
Badał pan także wpływ imigracji na płace. Co mówią o tym liczby?
Badania dotyczyły m.in. dużego napływu imigrantów z Kuby do Miami i na Florydę. Nie wykazały negatywnych skutków dla lokalnego rynku pracy. Inni ekonomiści sprawdzali, co się stało we Francji po napływie imigrantów w wyniku wojny w Algierii. Tam również trudno było pokazać negatywne efekty. Po upadku ZSRR mnóstwo ludzi przeniosło się do Izraela. I tam nie wykazano, by mieszkańcy ucierpieli w wyniki imigracji. Przeciwnie, prowadziła ona do rozwoju gospodarczego. Wszystkie te badania sugerują, że jeśli masz więcej ludzi, to gospodarka się do tego dostosuje. No, chyba że istnieją jakieś wyjątkowo silne bariery utrudniające integrację imigrantów na rynku pracy. I tu niektóre kraje UE mają pewne dość szczególne polityki, np. uchodźcy mogą podjąć pracę dopiero po kilku latach, czyli po przejściu skomplikowanej procedury legalizacji, nauczeniu się języka itp.
Ktoś może powiedzieć, że nawet jeśli w wyniku imigracji płace lokalnych mieszkańców nie spadają, to na pewno rosną wolniej. Taki argument ma sens?
Zacznijmy od tego, że bardzo to trudno zmierzyć, bo musimy dysponować scenariuszem kontrfaktycznym, czyli wiedzieć, co by było bez imigrantów. Teoretycznie można w tym celu wykorzystać inne kraje, porównując napływ imigracji do nich i tempo wzrostu płac. Właśnie tego rodzaju badania sam prowadzę. Niestety, dobór próbki do takiego badania jest trudny. Niemcy i Litwa są tak różne od Polski, że ich reakcje na zwiększoną imigrację mogą być zupełnie niemiarodajne, a tym bardziej państwa takie jak Rosja. Mówimy przecież o próbie wykrycia efektu rzędu 2-3 proc. wzrostu bądź spadku wynagrodzeń. To bardzo trudne wyzwanie badawcze.
Wiele ruchów populistycznych mimo to używa tego rodzaju argumentów.
O tak! Populiści uwielbiają podgrzewać antyimigranckie nastroje, ponieważ współcześnie jest to jedyna rzecz, którą mogą cementować swój elektorat. Nie tylko w Polsce. W USA z takiej retoryki korzystał Trump, w Wielkiej Brytanii zwolennicy brexitu, który był przede wszystkim ruchem antyimigracyjnym.

Treść całego artykułu można przeczytać w piątkowym, weekendowym wydaniu Dziennika Gazety Prawnej albo w eDGP.