Z Aleksandrą Gulińską, członkinią stowarzyszenia Homo Faber wchodzącego w skład Grupy Granica, rozmawia Magdalena Rigamonti
Ratować?
Przedłużać życie. O dzień, o noc, o kilka godzin.
Dzwonią?
Cały czas. W październiku 400 zgłoszeń. Prawie wszystkie z lasu, z puszczy. To 400 trzeba pomnożyć, bo ktoś jeden dzwoni, a wokół niego z reguły jest kilku, kilkunastu albo i kilkudziesięciu innych. Dzwonią też tacy, którzy są kompletnie sami. Albo ludzie, którzy mówią, że kogoś zostawili, bo nie miał siły iść, był ciężarem, uniemożliwiał przedzieranie się przez las.
To się nazywa instynkt.
Tak, tak, instynkt przetrwania. Jeśli wiadomo, że do jednej osoby trzeba wezwać karetkę, reszta odchodzi do lasu i się chowa. W trakcie tej wędrówki zachodzi wiele procesów w grupie. Jedna osoba chce kontaktu z nami, inne się boją, więc ktoś się z nami kontaktuje, ale bez wiedzy pozostałych członków. Tu chodzi o kwestię przeżycia. Zdarzają się osoby, które do nas dzwonią i mówią, że są same, zostały pozostawione przez grupę, są ranne i nie mają siły iść. Czasami je popędzano, żeby szły szybciej, choć wszyscy wiedzieli, że są skrajnie wyczerpane albo mają złamaną nogę. W niektórych grupach ludzie nie za bardzo są w stanie się dogadać - pochodzą z różnych krajów i mówią różnymi językami. Rozmawiałam z człowiekiem, który był w lesie po białoruskiej stronie. Noc, jest sam, są dwa stopnie, on ma złamaną nogę i nie jest w stanie się ruszyć.
I zostawia się go na śmierć?
Tak, zostawia się go na śmierć. Kontaktowaliśmy się z nim w ciągu tej nocy kilka razy. No i w końcu kontakt się urwał. Nie wiem, czy mu się wyczerpała bateria w telefonie, czy po prostu umarł. „Po prostu umarł” - słyszę, jak to brzmi. To nie jest proste umieranie. To umieranie w mękach, gdzieś w lesie, w zimnie, w strasznej samotności. Jeśli jeszcze żyje, to w zasadzie tak samo jakby umarł, bo nikt go w tym lesie nie znajdzie. Dzwonienie na białoruski Czerwony Krzyż mija się z celem, bo tam nikt nie odbiera. Na jeden e-mail na dziesięć dostajemy odpowiedź, że mamy przesłać imię, nazwisko, datę urodzenia, numer paszportu tego człowieka, który w tym lesie umiera, to oni spróbują wtedy wszcząć procedurę uzyskania zgody na wjazd na teren przygraniczny. Nietrudno się domyślić, że nikt tam nie pojedzie. Takich spraw po białoruskiej stronie jest bardzo dużo.
Mówi pani teraz o tym, że tam jest dużo śmierci.
Mówię o tym, że jeśli ktoś jest sam w lesie, to nie przeżyje. Ktoś, kto ma jakiś uraz, tym bardziej. Nic nie można zrobić. Można tylko towarzyszyć.
W umieraniu?
W umieraniu. Po polskiej stronie też to się zdarza. Kilka dni temu odebrałam telefon od dziesięcioletniego dziecka, które było w lesie z rodzeństwem i mamą. Opowiadało, że z mamą nie ma już kontaktu. To było głęboko w strefie objętej stanem wyjątkowym. Strefa ma trzy kilometry szerokości, a oni byli tuż przy granicy. Przez kilka godzin próbowałam wezwać karetkę. Współpracujemy z inicjatywą Medycy na Granicy, ale oni nie mogą tam wjeżdżać. Sytuacja była poważna, mama najprawdopodobniej w hipotermii. Karetka miała jechać z Hajnówki.
Musiała pani podać swoje nazwisko.
Tak i podałam je. Wzywanie karetki do kogoś, kto umiera, jeszcze nie jest przestępstwem. Po chwili oddzwonił do mnie funkcjonariusz Straży Granicznej i krzyczał, że jestem przemytniczką ludzi, że mam się nie wtrącać, że oni się sami sprawą zajmą. Mijał czas, byłam w kontakcie z tym dzieckiem, ono co chwila mnie pytało, czy ktoś przyjedzie, ja zapewniałam, że zaraz, pytałam, czy słyszy odgłos karetki. Kolejny raz dzwoniłam na pogotowie, potem na placówkę SG w Białowieży i usłyszałam, że oni to już załatwili. Kłamali. Bo dziecko siedziało w lesie obok swojej umierającej mamy. Podczas kolejnej rozmowy usłyszałam: „nie mamy obowiązku pani informować, rodziną pani nie jest, po co się pani wtrąca”. Skończyło się tak, że lokalni mieszkańcy pomogli. Wynosili dwie osoby na noszach, a trzecią w hamaku ogrodowym. Przewieźli ich do Hajnówki. Po drodze zatrzymał ich patrol SG i dopiero wtedy udało się wezwać karetkę.
Co z tą mamą?
Trafiła do szpitala.
A dzieci?
Też. Mama złożyła wniosek o ochronę. Ważne, by cudzoziemiec wszedł w procedurę. Jakąkolwiek. Uchodźczą albo powrotową. To są procedury administracyjne. Coś, co działało przez ostatnie kilkanaście lat, latem tego roku przestało działać.
Jak to działało?
Było tak, że kiedy osoba przechodziła przez zieloną granicę i zatrzymywała ją Straż Graniczna, to nikt jej nie przerzucał przez żaden płot, mur, drut kolczasty. Nikt jej nie wypychał z powrotem. Najpierw cudzoziemca rejestrowano, potem przewożono do ośrodka. I wszczynano procedurę. Mogła to być procedura powrotowa, od której można się było odwołać, choć zmierzała do wydalenia cudzoziemca z Polski. Zapewniała jednak miejsce i zabezpieczała podstawowe potrzeby. Druga opcja to procedura uchodźcza, która kończyła się różnie - czasem również decyzją negatywną. No, ale prawo działało, procedury działały, to wszystko było w miarę zrozumiałe dla cudzoziemców, jasne dla urzędników. Natomiast teraz, od sierpnia 2021 r., cudzoziemcy byli na podstawie rozporządzenia podpisanego przez ministra Wąsika odstawiani do lasu, do linii granicy i zmuszani do przekroczenia tej linii. I jak już mówiłam, często te osoby nie były nigdzie rejestrowane.
Nie ma ich w systemie?
SG nie odnotowuje, że ci ludzie zostali przez nią złapani na terenie Polski i wywiezieni na granicę, wypchani na Białoruś. Zdarza się, że cudzoziemcy trafiają na lokalną placówkę SG i tam czekają, aż się zbierze większa grupa. A jak się zbierze, to wtedy są wywożeni ciężarówką do lasu. W czasie takich wywózek zdarzają się też tragedie. Rozdzielenia rodzin, które potem nie mogą się znaleźć. Jeżeli w grupie znajdującej się w strefie są osoby ciężko chore, wymagające zawiezienia do szpitala, a nie ma przy tym świadków, to SG samodzielnie decyduje, czy tych ludzi zawiezie na leczenie, czy nie. To jak selekcja na rampie. Mamy udokumentowane takie sytuacje. Na szczęście personel szpitali na terenie przygranicznym zachowuje się świetnie i po prostu troszczy się o cudzoziemców, którzy do nich trafiają. Staramy się też monitorować to, kiedy Straż Graniczna przywozi osoby do szpitali, a kiedy wywozi. Funkcjonariusze pytani, co dalej z tymi ludźmi, mówią, że działają zgodnie z rozporządzeniem. A przecież jest coś takiego, jak hierarchia aktów prawnych i nad rozporządzeniami są jeszcze ustawa, prawo międzynarodowe i konstytucja.
Teraz funkcjonariusze nie działają już tylko na mocy rozporządzenia.
Ustawa wywózkowa, czyli nowelizacja dwóch ustaw: o cudzoziemcach i o udzielaniu ochrony na terytorium RP, ma umocnić wywózki do lasu. Choć jest to sprzeczne z prawem międzynarodowym, z dyrektywami unijnymi, z Europejską konwencją praw człowieka, z konstytucją, która w art. 56 umożliwia cudzoziemcom ubieganie się o azyl.
Unia Europejska, jej instytucje nic w tej sprawie nie robią. Co jakiś czas tylko któryś z urzędników wyraża zaniepokojenie sytuacją na polsko-białoruskiej granicy.
Różne gremia wyrażają zaniepokojenie... Pojawiały się głosy, że może Frontex zmieni sytuację. Tylko że Frontex trochę byłby hipokrytą, gdyby krytykował władze polskie, bo sam jest oskarżany o liczne naruszenia praw człowieka na południu Europy. Te tzw. push-backi, czyli wypychanie cudzoziemców za granicę, nie są wyłącznie polską domeną.
Nie jesteśmy najgorsi? Nie jesteśmy tacy straszni, jak jesteśmy opisywani?
Jesteśmy, bo wiele krajów, które zmagały się z takim sytuacjami na granicach, robiło to pokątnie. A przynajmniej w jakiś sposób się wstydziło. Natomiast Polska podjęła próbę legalizacji tych strasznych praktyk. Praktyk, które my dokumentujemy. Również po to, żeby kiedyś tę Straż Graniczną, tych ministrów spraw wewnętrznych, premiera rządu rozliczyć za przestępstwa, które popełniają. Cudzoziemcy są świadomie skazywani na śmierć. Chcę wierzyć, że nie można tak bezkarnie się zasłaniać i mówić: my tylko wykonujemy rozkazy. Warto zajrzeć do ustawy o SG i przeczytać, że funkcjonariusz ma obowiązek odmówić rozkazu, jeśli wiąże się on z popełnieniem przestępstwa. Poza tym jest coś takiego jak formuła Radbrucha, wykorzystywana po II wojnie światowej w procesach norymberskich. Ona mówi o tym, że rozkazy, które są sprzeczne z moralnością i naruszają prawa człowieka, nie mogą być wykonywane. A przez naszą granicę są wypychani ludzie z połamanymi nogami, z ciężkim zapaleniem płuc, osoby, które jeszcze dobę wcześniej były w takim stanie hipotermii, że nie było z nimi kontaktu. Hipotermia zaczyna się od momentu drgawek, potem pojawiają się bełkot i tracenie przytomności. Te szpitalne historie są z reguły bardzo trudne, wiążą się z awanturami na korytarzach.
Awanturami?
SG się szarogęsi, krzyczy, pozwala sobie na o wiele za dużo. Najchętniej wyciągnęliby chorych cudzoziemców z łóżek i wypchali za granicę. Jeżeli człowiek odzyskał przytomność, to zdarza się, że po paru godzinach SG próbuje zabrać go ze szpitala i wywieźć na granicę. Niemalże siłą. Trzeba pamiętać, że to jest Puszcza Białowieska. To nie jest taki zwykły las, jaki znamy z reszty miejsc w Polsce, tylko gęsty, taki, że na trzy, cztery metry już nic nie widać. Wszędzie teren podmokły. Tam jest naprawdę bardzo trudno przetrwać. A granica ma 400 km. Zaskakujące jest to, że wśród najczęstszych urazów są urazy oka. Od gałęzi. Do tego mamy urazy kręgosłupa, wstrząśnienia mózgu, złamane nogi, kobiety w zaawansowanej ciąży, osoby z przewlekłymi chorobami. Jest też wiele urazów spowodowanych biciem przez funkcjonariuszy białoruskich. Relacje z białoruskiej strony są dużo bardziej drastyczne niż te z polskiej. Białoruscy ludzie w mundurach... Uchodźcy bardzo często nie potrafią zidentyfikować, czy to wojsko, Straż Graniczna, czy jakaś inna formacja, więc mówią po prostu „ludzie w mundurach”. Słyszymy o biciu, strzelaniu pod nogi po to, by zmusić do przejścia linii granicznej, o tym, że po drugiej stronie są wielkie kotły czy obozy, w których ludzie głodują, nie mają wody, w których już ileś osób umarło. Nikt nie wie ile.
A ile po polskiej?
Oficjalnie? Dziesięć. Nieoficjalnie - dużo więcej. Nie wiemy o wszystkich. Nie szacujemy. Nie robimy tego, bo nie znamy całej skali migracji. Przecież nie możemy wjechać do strefy stanu wyjątkowego. Cudzoziemcy mówią nam, że widzieli ciała w lesie albo że ktoś z grupy zmarł.
Co widzi pani w ich oczach?
Czasami niedowierzanie, że jesteśmy Polakami i pomagamy, bo do tej pory wszystkie kontakty z naszymi rodakami wiązały się z wywózką. Strach widzę. Ci ludzie się nas tak boją, że czasem stoją schowani w zaroślach w odległości pięciu metrów i wstrzymują oddech, żeby nie zdradzić swojej obecności. Próbują ocenić, kim jesteśmy i jakie mamy zamiary. Wielu zaczyna płakać. I to jest taki straszny płacz. Taki, jakby wszystko puszczało. Czyste emocje. Mężczyźni też. Tak, ci młodzi, silni mężczyźni z iPhone’ami też płaczą. I to jest bardzo trudne.
I potem co, daje im się jeść, pić, okrywa się śpiworami?
Trzeba działać według schematu. Najpierw trzeba tych ludzi nakarmić i dać im wodę. Wielu z nich wymiotuje. Nie jedli wiele dni, więc po tych wymiotach trzeba ich przekonać, żeby jeszcze raz spróbowali zjeść, żeby się napili. Trzeba też pamiętać, by odkręcić butelkę z wodą. Często są w takim stanie, że nie daliby rady. Wycieńczeni, drgawki, jakieś przykurcze, zbyt słabe ręce.