Oto Tydzień Okiem Sokały – podsumowanie mijającego tygodnia w polityce i gospodarce.

Świat

Izba niższa argentyńskiego parlamentu odrzuciła w piątek lwią część senackich poprawek do pakietu prezydenckich ustaw gospodarczych. To oznacza, że zmiany zapowiadane przez Javiera Milei podczas kampanii wyborczej, ostro liberalizujące system ekonomiczny kraju pogrążonego w głębokim kryzysie, mają wreszcie szanse ruszyć z kopyta. Długotrwały bój parlamentarny dotyczył m.in. podatków, zachęt do inwestowania, a także prywatyzacji wielu podmiotów państwowych.

Pół roku temu Milei odziedziczył po etatystycznych poprzednikach trzycyfrową inflację, ujemne rezerwy walutowe netto i ogólny bałagan w sferze publicznej, plus zerwaną współpracę z Międzynarodowym Funduszem Walutowym i zaawansowane plany ratunkowego wyrzucenia łajby na brzeg, czyli zapisania się do BRICS – w nadziei na chińską kroplówkę. Od ręki wdrożył rygorystyczny program oszczędnościowy, dzięki któremu – mimo obstrukcji opozycji, licznych zawirowań i ubocznych strat – udało się jednak znacznie ograniczyć podwyżki cen, odbudować rezerwy i nawet wygenerować nadwyżkę budżetową. Samych Argentyńczyków co prawda nadal niepokoją niektóre radykalne zapowiedzi prezydenta, dotyczące nie tylko sfery gospodarczej, ale także obyczajowej. Ostatnie sondaże pokazały jednak stopniowy wzrost zaufania i akceptacji dla ekscentrycznego Mileia – okazuje się (słuchaj, Europo!) że stare, proste, liberalne recepty jednak czasem wciąż działają. O ile stosuje się je serio, a nie tylko udaje.

Dodatkowy bonus dla wolnego świata – Javier Milei wyraźnie odwrócił strategiczne sojusze Argentyny, serwując czarną polewkę Chińczykom, Rosjanom i całemu ich wymarzonemu „antyzachodniemu biegunowi”. To dobry powód, by trzymać za niego kciuki, nawet jeśli ktoś ma „serce po lewej”, a na dźwięk słów „liberalizm ekonomiczny” dostaje wysypki. Alternatywa w postaci ksenofobicznego etatyzmu, podszytego nacjonalizmem i/lub klerykalizmem (patrz: Pekin, Moskwa, Teheran, etc.) jednak jest w praktyce dużo gorsza.

À propos: o wizycie Putina u Kima pisałem w „Oku” już tydzień temu, ale grzechem byłoby nie odnotować pewnego symbolicznego drobiazgu, który bezbłędnie ilustruje realia antyzachodniego sojuszu tych dwóch dyktatorów. Władimir Władimirowicz przywiózł bowiem w prezencie dla swego północnokoreańskiego odpowiednika opancerzoną limuzynę marki Aurus, stanowiącą rosyjską odpowiedź na różne (tfu!) imperialistyczne mercedesy i bentleye oraz powód do dumy dla całego narodu, od Kamczatki po Petersburg. Panowie radośnie przejechali się nią w asyście kamer, zmieniając się za kierownicą, a propagandyści dorobili stosowne komentarze. A teraz – okazało się, że ten cud rosyjskiej inżynierii powstał tylko dzięki podzespołom, importowanym z Chin, Indii, Turcji… ale także z krajów Unii Europejskiej (przed wejściem w życie sankcji).

I przede wszystkim – tu werble, poproszę! – z Korei Południowej, czyli głównego wroga reżimu Kima. Reuters opublikował właśnie dane, z których wynika, że ów import na rzecz producenta Aurusów, wart grube miliony dolarów, obejmował m.in. części karoserii, czujniki i sterowniki, a nawet sprzęt spawalniczy wykorzystywany przy budowie aut. Złośliwi już twierdzą, że praktyczny Putin pozbył się kłopotu, obdarowując pancernym Aurusem swego kolegę Kima – bo zrozumiał, że w warunkach sankcji tego pojazdu u siebie już nie da rady serwisować, a jakość montażu jest, jaka jest. Czyli rosyjska.

Kimowi pozostaje teraz jedno – rozstrzelać ten prezent z działek pe-panc, jako wkurzający symbol wrażych wpływów, i w ten sposób ulżyć sobie po despekcie. Oczywiście w ukryciu i dyskretnie, żeby Wowa się nie dowiedział. A jeśli kiedyś spyta, co z autem, można zawsze powiedzieć, że amerykańscy i japońscy dywersanci porysowali mu błotnik, więc akurat jest u lakiernika…

Europa

Komisja Europejska dla Ursuli von der Leyen, unijna dyplomacja i polityka bezpieczeństwa – w ręce Estonki, Kai Kallas. To kluczowe decyzje personalne Rady Europejskiej, które poznaliśmy w mijającym tygodniu. Musi je jeszcze zatwierdzić Parlament Europejski, ale Moskwa już zareagowała. Rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow ocenił, że von der Leyen „nie jest zwolenniczką normalizacji w stosunkach UE – Rosja” (czytaj: nie chce zrobić tego, na co Rosja liczy, czyli zostawić Ukrainy, Mołdawii, a nawet Litwy, Łotwy, Estonii i Polski na pastwę głodnego niedźwiedzia, grzecznie dostarczać Rosjanom pieniędzy i technologii oraz na dokładkę godzić się na bezkarne działania rosyjskich szpiegów i agentów wpływu w Unii). „Pani Kallas również dotychczas nie wykazała żadnych skłonności dyplomatycznych i jest w naszym kraju znana ze swoich absolutnie nieprzejednanych, a czasami wręcz otwarcie antyrosyjskich wypowiedzi” – pożaliła się następnie żywa personifikacja pokrzywdzonej niewinności, czyli Pieskow.

„Perspektywy, jeśli chodzi o stosunki między Moskwą a Brukselą, są złe” – podsumował rzecznik Kremla. I tu rzeczywiście trudno odmówić mu racji. Cóż, gdyby Unia zrobiła liderem Komisji Viktora Orbana lub Marine Le Pen, a szefem swej dyplomacji na przykład Tatianę Żdanok (eurodeputowaną z Łotwy, niedawno zidentyfikowaną jako wieloletnia współpracowniczka rosyjskich służb specjalnych) – perspektywy „normalizacji” pewnie byłyby lepsze. W rezerwie personalnej jest jeszcze m.in. Gerhard Schroeder, Gérard Depardieu oraz (tout les proportions gardées) nawet paru „działaczy antywojennych” z Polski plus sędzia Szmydt. Ale jest też inna opcja, żeby stosunki Rosji z Europą wróciły do normy: szef Pieskowa powinien zabrać swe wojska z terytorium Ukrainy (wliczając w to Krym), wypłacić dla Kijowa stosowne reparacje i uwolnić porwane dzieci, a potem podać się do dymisji i poprosić międzynarodowe trybunały o sprawiedliwy wyrok. Proste, Dmitriju Siergiejewiczu…

Wiem, nie zrobi tego. Poczeka – na wyniki wyborów we Francji, na dalszy wzrost siły AfD w Niemczech, na kolejne skutki presji migracyjnej i dywersji, którą jego służby raczą poszczególne państwa Starego Kontynentu. My jednak też mamy swoje instrumenty reagowania. Kolejny, przepchnięty wreszcie pakiet sankcji najlepszym dowodem. Ale nadal jest co uszczelniać i poprawiać w tym zakresie. Na determinację Ursuli von der Leyen nie postawię co prawda zbyt wielu euro, ale już z Kają Kallas, zważywszy na jej dotychczasową postawę i dorobek, można wiązać w tym zakresie pewne nadzieje.

Polska

Jeśli chodzi o pupilków Rosji, działających na odcinku polskim, to ich notowania w Centrali w tym tygodniu były raczej kiepskie. Za łby wzięli się bowiem niejaki Leszek Sykulski z niejakim Piotrem Panasiukiem (dla niewtajemniczonych: działacze marginalnej, ale ambitnej partyjki „polskich patriotów”, działający na rzecz „pokoju”, czyli jak wyżej – pozwolenia Rosji, by skonsumowała Ukrainę i nie musiała się przy tym spocić). Wzajemnie obrzucili się w mediach społecznościowych oskarżeniami o „bycie obcym agentem”, dodatkowo padło coś o defraudacji funduszy, wykluczeniu ze struktur i inne takie, zwyczajowe komplementy. Fanki i fani pozostają w stanie dezorientacji, zwłaszcza że to kolejny taki kłopot, po wcześniejszym usunięciu z ferajny Sebastiana Pitonia.

Zamarzyło mi się w tym momencie, aby w finale tej dramy okazało się, że jeden z panów pracował od początku dla ABW, drugi dla SKW – i obaj w pocie czoła działali na rzecz rozbicia od wewnątrz rosyjskiej agentury w naszym kraju. Z radością odszczekałbym wtedy wszystko, co złego o nich kiedykolwiek powiedziałem i napisałem. Niestety, jak znam życie – to nie te skróty… Przy okazji, gdyby ktoś nie wiedział, jak takie coś organizują profesjonalne kontrwywiady – polecam bezpieczny (do ujawniania) przykład historyczny, czyli przepiękną operację z czasów II Rzeczpospolitej, z Joskiem (Józefem) Mützenmacherem w roli głównej. Łatwo sobie wyguglać, nawet jeśli ktoś nie ma czasu na książki. Rozrywka i nauka gwarantowane.

A ja spokojnie czekam, aż „cały na biało” (acz z obowiązkową wstążką w barwach gieorgijewskich) wkroczy ambasador Andriejew, zaprzyjaźniony wszak z wszystkimi bohaterami. I pogodzi towarzystwo – wskazując, kto tu jest prawdziwszym „polskim patriotą”.