Z ust iluż ekspertów nasłuchałem się zachwytów nad Chinami, ileż peanów na cześć Pekinu przeczytałem. Politolodzy z wypiekami na twarzy opowiadali o nowym modelu ustrojowym, opartym na merytokracji, a przez to pozbawionym wad demokratycznego plebiscytu, zaś ekonomiści triumfalnie ogłaszali sukces państwowego kapitalizmu, w którym kluczową rolę grają rozpisywane na wiele lat strategie, a nie wolny rynek. I mnie kusiło, żeby w to wierzyć.
Zachód po latach ignorowania Chin zaczął je wreszcie traktować poważnie. Dostrzegł ich sukces, a w sukcesie tym zalążek własnej porażki, przeraził się, zwarł szeregi i dał odpór, wypowiadając Pekinowi wojny handlowe. Spirala konfliktu rozkręciła się i dzisiaj mówi się o nowej zimnej wojnie, która może przekształcić się w tradycyjną, do czego pretekstem mogłaby być np. próba zajęcia Tajwanu przez komunistów z kontynentu. Tak – kiwają głowami geopolitycy – to pułapka Tukidydesa. Mocarstwo ustępujące – USA – idzie na zwarcie z nowym hegemonem, mając nadzieję, że zatrzyma wzrost jego potęgi.
Czy będzie wojna? Niewykluczone. Ale jeśli wybuchnie, to nie dlatego, że Chiny są wschodzącą potęgą i kandydatem do ustanawiania globalnego porządku, a dlatego że – m.in. dzięki sinofilom – uwierzyliśmy, że są już mocarstwem. Bo tak naprawdę owa bogacąca się innowacyjna monopartyjna merytokracja, którą popiera 90 proc. obywateli, to piarowa ściema. Państwo Środka przypomina ZSRR z okresu schyłkowej Nowej Polityki Ekonomicznej (NEP) – z tą różnicą, że autorytarni władcy Chin potrafią skuteczniej niż bolszewicy zagarniać owoce rosnące na kapitalistycznym drzewie, jednocześnie bezczelnie przypisując sobie zasługę, że ono w ogóle urosło.
Reklama