Niemiecka wojskowa misja na Litwie

Zarówno dla Niemców jak i dla przyjmujących ich Litwinów będzie to duży wysiłek. Ci drudzy muszą m.in. przygotować koszary czy przedszkola dla dzieci żołnierzy, którzy mają do nich przyjechać. Ci pierwsi muszą zgromadzić odpowiednią liczbę odpowiednich żołnierzy i dodatkowo wyposażyć ich w sprzęt. O chętnych może nie być łatwo. Jeszcze pod koniec lat 80. dla wojska RFN takie zadanie byłoby niezauważalne, wręcz banalne, bo wówczas armia była znacznie większa, a wydatki na obronność zwyczajowo przekraczały 3 proc. PKB. Dla porównania: w ostatnich latach było to ok. 1,5 proc., w tym roku nasi zachodni sąsiedzi mają dobić do 2 proc. PKB i jest to (dla nich) wielkie wydarzenie. Dla jednego i drugiego państwa ta obecność to będzie spore wyzwanie finansowe – Niemcy szacują, że utrzymanie 45. Brygady Pancernej w pełnej gotowości bojowej musi kosztować co najmniej 30 mln euro miesięcznie, a więc ponad 300 mln euro rocznie. Ale mówimy o kosztach jej utrzymania w Niemczech. Za granicą będzie to więcej, choćby dlatego, że żołnierzom wypłaca się dodatki. Jak donosi Tagesspiegel, w wewnętrznych wyliczeniach niemieckiego resortu obrony koszty przygotowania tej misji (m.in. wyposażenie żołnierzy) i jej funkcjonowania w najbliższych latach szacowane są na 7 mld euro. To dużo.

Ale dla obu państw będą to też niebagatelne korzyści. Niemcy po raz pierwszy od dziesięcioleci będą mieli stały kontyngent poza własnymi granicami. I to całkiem pokaźny. To kolejny kroczek w odchodzeniu od niemieckiego pacyfizmu i jak zauważają niemieccy komentatorzy, niemiecka inwestycja w kolektywną obronę NATO. Od siebie dodam, że po zszarganiu niemieckiej reputacji na początku wojny w Ukrainie z powodu pozorowania pomocy dla Kijowa, a wcześniej upartego stawiania na gazociąg Nord Stream i dobre kontakty z Moskwą, taki krok wydaje się niezbędny. Z kolei dla Litwy brygada w gotowości bojowej to niebagatelne wzmocnienie zdolności do obrony, ponieważ ich wojsko liczy mniej niż 20 tys. żołnierzy w służbie czynnej. To będzie realna siła, którą już teraz Rosjanie krytykują.

Reklama

PGZ wiecznie partyjna

Niemcy ruszają na wschód, a u nas wschód jak był, tak jest. W tym tygodniu ogłoszono skład zarządu Polskiej Grupy Zbrojeniowej. Do niedawno powołanego prezesa Krzysztofa Trofiniaka, który startował z list Koalicji Obywatelskiej do senatu, dołączyło trzech członków zarządu, w tym Marcin Idzik, który w czasach koalicji PO – PSL był wiceministrem obrony oraz Arkadiusz Bąk, który jest członkiem PSL, a w latach 2014 – 2015 był wiceministrem gospodarki. Pocieszać może to, że wszyscy trzej mają doświadczenie związane ze zbrojeniówką (Trofiniak był już nawet wiceprezesem PGZ). Jednak warto pamiętać, że gdy były wiceminister obrony Sebastian Chwałek z PiS zostawał prezesem PGZ to opozycja ten wybór krytykowała i krzyczała o politycznych nominatach. Dziś robi dokładnie to samo. Smaczku całej sprawie dodaje fakt, że jeszcze zanim upłynął termin składania dokumentów w tym postępowaniu konkursowym, oczywistym było, kto jest faworytem. Dwóch z trzech głównych kandydatów wówczas wymienianych na giełdzie nazwisk faktycznie do tego zarządu trafiło.

Przed nowym zarządem problemów co niemiara. Głównymi wyzwaniami będzie m.in. to, jak zwiększyć zdolności produkcyjne polskiego przemysłu obronnego,nie dać się urobić związkom zawodowym i wybrnąć z kilku kontrowersyjnych projektów jak np. bezzałogowy statek powietrzny Orlik, który pochłonął setki milionów złotych, a wciąż nie udowodniono, że działa. Z tej walki trudno będzie wyjść z tarczą.

Pożar w magazynie amunicji pod Dżakartą

Jeśli spojrzymy z kolei na Daleki Wschód, to pod Dżakartą, stolicą Indonezji, czuć swąd spalonych nadziei i ambicji. Pod koniec marca w wojskowym magazynie amunicji wybuchł pożar - na filmikach w sieci widać jak coś na terenie tej bazy wojskowej wybucha. Dwóch moich rozmówców ze zbrojeniówki i jeden z ministerstw stwierdziło, że to może być związane z planami tzw. koalicji amunicyjnej, którą sformowali Czesi, a której zadaniem jest dostarczenie amunicji artyleryjskiej broniącej się przed rosyjską agresją Ukrainie. Praga miała ponoć negocjować zakup pocisków właśnie w Indonezji. Biorąc pod uwagę, że Czechom jeden z magazynów amunicji wybuchł w 2014 r. przy wydatnej pomocy rosyjskiego GRU, to długie ramię Moskwy zapewne sięgnęło także pod Dżakartę.

Pytanie, jakie warto sobie zadać: na ile ten mniej lub bardziej przypadkowy pożar wpłynie na decyzje o sprzedaży Czechom amunicji przez państwa, które niekoniecznie chcą mieć z Rosją na pieńku - np. Indie? Odpowiedź poznamy najpóźniej pod koniec lata, gdy będzie widać, czy Ukraińcy mają odpowiednią liczbę pocisków artyleryjskich, by odeprzeć zapowiadaną ofensywę Rosjan.