Parowóz dziejów przyspieszył – przynajmniej w Rosji. Jeszcze kilka miesięcy temu światowa opinia publiczna, a nawet znakomita większość ekspertów za pewnik przyjmowały twierdzenia o systematycznie rosnącej potędze moskiewskiego imperium i o dalekowzrocznej, skutecznej polityce kreowanego na cynicznego geniusza prezydenta Władimira Putina. Gdy wbrew chłodnej analizie faktów wskazującej, że otwarta agresja zbrojna przeciwko Ukrainie po prostu się Rosji nie opłaca, ów domniemany geniusz jednak wysłał do boju swoich sołdatów, ten sam chór wieszczył rychły sukces Kremla przy biernej postawie reszty świata. Nieliczni dowodzili, że tak być nie musi, bo Zachód, choć politycznie podzielony, ma jednak dość bezczelności Putina, Ukraina wcale nie jest taka słaba, jak się wydaje rosyjskim elitom i ich sojusznikom, zaś rosyjska potęga opiera się na bardzo słabych fundamentach. W związku z tym – prognozowali – brak szybkiego rozstrzygnięcia militarnego i przekształcenie się wojny w długotrwały konflikt na wyczerpanie może spowodować poważne turbulencje wewnętrzne, prowadzące w pewnych scenariuszach nawet do zmiany reżimu lub rozpadu Federacji. Ponad pół roku po rosyjskim ataku tego rodzaju prognozy, początkowo wyśmiewane przez „realistów”, zaczynają wyglądać na całkiem bliskie spełnienia.
Gołym okiem widać już narastający sprzeciw rosyjskiego społeczeństwa wobec polityki władz. Początkowo ograniczał się do bardzo wąskich grup związanych już wcześniej z liberalną opozycją, a raczej jej marnymi resztkami, które przetrwały lata budowy rozwiniętego putinizmu. System ten opierał się na milcząco akceptowanym przez obie strony pakcie władzy ze społeczeństwem. Kreml dawał masom poczucie dumy z odbudowy międzynarodowej pozycji Rosji, co tradycyjnie jest w tym państwie (i nie tylko w nim) wysoko cenione, a także coś na kształt małej stabilizacji. Oczywiście dobrobyt rozkładał się bardzo nierównomiernie, ale po latach zapaści ekonomicznej i politycznego chaosu lat 90. XX w. i tak cieszył. W zamian lud (bo trudno w kontekście Rosji używać pojęcia „obywatele”) posłusznie uczestniczył w spektaklu reżyserowanym przez kremlowskich polittechnologów: pracował, zarabiał, korzystał z owoców i nie wtrącał się do polityki. Przynajmniej nie tak, by wywołać choćby zmarszczenie brwi cara i jego bojarów. Co innego głośne wychwalanie przywódców i okresowy udział w czymś, co mogło nawet przypominać wybory – to jak najbardziej wchodziło w grę. Częścią paktu była też milcząca akceptacja systemowych patologii na czele z korupcją i nepotyzmem. Utrwaliła się przy tym zasada – ministrowi lub popierającemu Kreml oligarsze wolno było ukraść znacznie więcej niż jakiemuś drobnemu czynownikowi na prowincji.