Przypominamy tekst Witolda Sokały, który ukazał się w weekendowym wydaniu Dziennika Gazety Prawnej 13. stycznia 2023 roku.
Jak się zbudzi, to nas zje – taka narracja długo dominowała wśród politycznych i eksperckich elit Zachodu, a powtarzali ją chętnie zwykli obywatele. Ostatnio osłabła, bo nie trzeba być geniuszem analizy strategicznej, by zauważyć, że Rosja i tak okazała się dość nieobliczalna. Mimo pieszczot i karesów, a także oczywistej kalkulacji, że rozpętanie otwartej wojny w Europie wcale się jej nie opłaci, i tak napadła na Ukrainę. W dodatku popełnia tam zbrodnie, które przypominają mroczne czasy II wojny światowej, i sama zamyka sobie drogi powrotu do wspólnoty narodów cywilizowanych. Ale i tak tu i ówdzie jeszcze podnoszą się głosy: „nie drażnić bardziej”, „nie eskalować”, „nie zapędzać do narożnika”… Bo jak zapędzimy, to wiadomo: Rosjanie odetną nam gaz i ropę. Cóż, i tak odcięli. I to pomimo ton eksperckich analiz wskazujących, że Zachód bez ich węglowodorów jakoś sobie poradzi, natomiast rosyjska gospodarka i stworzone wokół Kremla państwo bez pieniędzy z eksportu tych surowców do Europy – raczej nie.
Na razie zegar tyka, wydobycie spada, wpływy budżetowe też, infrastruktura marnieje, niektóre oczy z wolna się otwierają. Ale nie do tego stopnia, by usta powiedziały „przepraszamy, nawijaliśmy państwu makaron na uszy, Rosja zmierza na własną prośbę do bankructwa, zastąpienie handlu z nami sprzedażą ropy i gazu do Chin to fikcja, to się nie uda i musi runąć”. Nie, w zamian poszedł nowy przekaz: „nie drażnić, bo Rosjanie użyją broni atomowej”. Niespodzianka: ledwo tuby kremlowskiej propagandy na dobre się rozhulały, jakiś impuls na dyplomatycznych łączach z Pekinem sprawił, że Moskwa nagle rakiem wycofała się z nuklearnych gróźb. Nic dziwnego – nie tylko sama wojna atomowa, lecz nawet mówienie o niej psuło interesy wystarczająco mocno, aby zaniepokoić chińskich towarzyszy. A oni grają najchętniej w to, w co wygrywają, i nie zamierzali dopuścić do sytuacji, w której kluczowym wskaźnikiem siły staje się liczba posiadanych głowic. Przynajmniej jeszcze nie teraz.
Pojawił się więc nowy przekaz dnia: „nie eskalować, nie zwiększać wojskowej i politycznej presji na Rosję, bo jeśli sukces Ukrainy i jej zachodnich sojuszników będzie zbyt wielki, to Rosja może się rozpaść!”. A to będzie katastrofa, chaos, załamią się łańcuchy dostaw, przez granice runą nowe tłumy migrantów, wybuchną straszne wojny domowe. No i najważniejszy argument – nie wiadomo, co się stanie z rosyjską bronią nuklearną. W domyśle: pewnie wpadnie w czyjeś straszne, niepowołane ręce, a potem zacznie być używana, jak i gdzie popadnie.
Reklama
Działa na wyobraźnię? Jasne. Znów, jak za najlepszych czasów pierwszego „nie drażnić, bo…”, z troską pochylają się nad takim scenariuszem politycy szukający alibi dla niewysyłania Ukraińcom czołgów i rakiet, eksperci zainteresowani potwierdzeniem słuszności swej linii programowej z ostatnich kilku lat, ludzie interesu po cichu marzący o powrocie do „business as usual”, a za nimi dziennikarze, taksówkarze, dentyści i pani Jola z warzywniaka na rogu.
Teoria upiora
Pani Joli nie należy się dziwić: naturalne, że człowiek boi się tego, co nieznane, niejasne i trudne do objęcia wyobraźnią. Niby strzyg i wampirów nie ma, a przynajmniej brak niezbitych dowodów na ich istnienie, ale niech pierwszy rzuci kamieniem ten, który nigdy nie zadrżał z powodu dziwnego szmeru w ciemnym garażu albo nie przyspieszył odruchowo kroku, mijając nocą cmentarny mur. A hipotetyczny rozpad Rosji i jego konsekwencje dla środowiska bezpieczeństwa to coś na kształt wilkołaka. Niby występuje tylko w kinie, ale na wszelki wypadek, tfu, tfu, przez lewe ramię.
Przekształcenie znanej nam Federacji Rosyjskiej w kilka lub nawet kilkanaście niezależnych podmiotów państwowych plus być może włączenie niektórych z nich do ościennych państw bądź obszarów integracyjnych – to scenariusz, z którym pora się zacząć oswajać
Politycy i eksperci, zwłaszcza ci od prawdziwych wilków, mają tutaj swoje zadanie do wypełnienia. Bo nic tak dobrze nie działa na irracjonalne lęki jak chłodna, oparta na naukowo weryfikowanych danych analiza możliwych scenariuszy, faktycznych zagrożeń i… potencjalnych szans.
Spróbujmy, choć uprzedzam, że mimo otrzymanych ciosów państwo rosyjskie ma się wciąż całkiem nieźle. Bardziej realnym wyzwaniem jest więc jego nowa ofensywa albo wciągnięcie do wojny reżimu białoruskiego, może zadanie jeszcze dotkliwszych strat ukraińskiej infrastrukturze krytycznej poprzez ataki z powietrza, może jakiś spektakularny akt terrorystyczny na Zachodzie. Ale jeśli chcemy tym bezpośrednim zagrożeniom zapobiegać, to musimy być gotowi właśnie do owej strasznej „eskalacji” – do wysłania Ukraińcom porządnych, nowoczesnych czołgów i wozów bojowych, rakiet dalekiego zasięgu i ciężkiej artylerii lufowej oraz masy innego sprzętu, żeby mogli wreszcie nie tylko odpierać ataki najeźdźcy, lecz także ruszyć w końcu z ofensywą na Krym i Donbas. Może nawet dalej, jeśli sytuacja operacyjna będzie tego wymagała. W końcu wojny z III Rzeszą też nie zakończono na jej granicach sprzed września 1939 r.
CAŁY TEKST W WEEKENDOWYM WYDANIU DGP I NA E-DGP