Czasami bardzo wiele musi się zmienić, by nic się nie zmieniło. „Epoka, w której mogliśmy polegać na innych, do pewnego stopnia dobiegła końca” – ogłosiła 28 maja Angela Merkel, wskazując, że ma na myśli Stany Zjednoczone. Wystąpienie kanclerz może stać się mało znaczącym epizodem w jej kampanii wyborczej. Ale jeśli po zakończeniu prezydentury Donalda Trumpa Waszyngton utrzyma kurs, słowa te wyznaczą datę graniczną. Stając się równie znaczące, jak przemowa brytyjskiego premiera Winstona Churchilla w Fulton z 5 marca 1946 r., w której padły słowa o żelaznej kurtynie dzielącej Europę.
Wiatr historii pcha USA w kierunku Azji. Otwarcie napisała już o tym w 2011 r. ówczesna sekretarz stanu Hillary Clinton w analizie „America’s Pacific Century” – wskazywała w nim, że szybko rosnąca potęga ekonomiczna Chin czyni z nich zagrożenie dla hegemonii Ameryki. Prezydent Barack Obama zaaprobował jej strategię oraz zdecydował, że Azja będzie jedynym rejonem, gdzie Ameryka nie zmniejszy swojej obecności militarnej.
A teraz jest Donald Trump. Niedawny szczyt państw G7 pokazał, że prezydent USA nie ma zamiaru nagiąć się do roli, w jakiej widzieliby go liderzy UE. Zaraz po przybyciu oświadczył, że „Niemcy są źli, bardzo źli”. Po czym uściślił: „Popatrzcie na miliony samochodów, które sprzedają w USA. To straszne. Zatrzymamy to”. Potem nie było lepiej, a po szczycie G7 Trump ogłosił wycofanie się z paryskiego porozumienia klimatycznego. Gwałtowną krytykę reszty świata, w której rej wodzili unijni przywódcy z prezydentem Francji Emmanuelem Macronem na czele, puścił mimo uszu.

>>> CAŁY TEKST W WEEKENDOWYM WYDANIU „DZIENNIKA GAZETY PRAWNEJ”

Reklama