Hans-Peter Keitel, były szef budowlanego koncernu Hochtief, stojący obecnie na czele wpływowej federacji przemysłowców BDI, nie owija już w bawełnę. W tym tygodniu oskarżył on zarówno socjaldemokratów i chadeków z wielkiej koalicji o „amatorszczyznę” i „populizm” za szykowanie propozycji, mających na celu regulowanie i jeszcze większe ograniczenie wynagrodzeń dla szefów firm.

Menedżerowie są oburzeni koncepcją, według której mieliby płacić z własnej kieszeni do wysokości rocznego wynagrodzenia za błędy w zarządzaniu prowadzące do wielkich strat w ich firmach. To najbardziej kontrowersyjna propozycja z pakietu reguł dotyczących pensji prezesów i członków zarządów, który ma być przedłożony w parlamencie jeszcze przed wakacyjną przerwą.

Kilka miesięcy temu rząd koalicyjny przygotował pierwszą wersję regulacji, która prawie nie wywołała żadnego sprzeciwu. Zgodnie z tamtymi propozycjami, członkowie zarządów musieliby odczekać cztery lata zamiast dwóch lat, zanim zrealizują swoje prawa do opcji na akcje a ich wynagrodzenia miałyby być ustalane przez całą radę nadzorczą spółki – w tym z przedstawicielami związków zawodowych i pracowników – a nie tylko przez specjalny komitet. Wtedy BDI zgodziło się również z generalną zasadą, że pakiety płacowe powinny w coraz większym stopniu uwzględniać efektywność menedżerów w dłuższym okresie czasu. Wyrażano jednak zaniepokojenie, że politycy - w odpowiedni na naciski opinii publicznej w roku wyborczym – będą próbowali przypodobać się wyborcom wprowadzając nadmiernie radykalne i w sumie bezowocne prawodawstwo dla ograniczenia płac członków zarządów.

Reklama

Obawy te się zmaterializowały w postaci ostatnich i znacznie bardziej rygorystycznych postanowień. Tym niemniej wiele spośród nowych propozycji mieści się w dobrze pojętej koncepcji ładu korporacyjnego, chociaż szefowie mogą z tego powodu odczuwać dyskomfort.

Na przykład, szefowie mieliby otrzymywać niestałą część swego wynagrodzenia uzależnioną od wyników dopiero pod koniec kontraktu, który w Niemczech tradycyjnie jest zawierany na pięć lat. Dalej, w wypadku przejścia na emeryturę nie byłoby już automatycznego awansu szefów firm do rady nadzorczej spółki. Poza tym jedna osoba mogłaby zasiadać najwyżej w pięciu radach różnych firm, zamiast w dziesięciu, jak jest obecnie zezwala prawo.

Jednak wprowadzenie finansowej odpowiedzialności członków kierownictwa firm za błędy w zarządzaniu to krok idący zbyt daleko. W jaki sposób należałoby oceniać takie błędy? Czy szefowie firm zapłacą cenę za cykliczne spowolnienia lub za drastyczny spadek wartości akcji? Takie podejście nie tylko jest arbitralne, najpewniej skłoni każdego menedżera do tego, aby pomyśleć ze dwa razy zanim przyjmie propozycję objęcia stanowiska w spółce z niemieckiego indeksu DAX 30.

W Niemczech też są wynaturzenia. Nawet jeśli przepaść między najwyższą i najniższą płacą tradycyjnie jest znacznie bardziej widoczna w USA i w Wielkiej Brytanii, to w Niemczech również się ona powiększa.. Dwadzieścia lat temu członek zarządu spółki w Niemczech przeciętnie zarabiał 40 razy więcej od zwykłego pracownika, ale obecnie zarabia co najmniej 52 proc. więcej.

Jednak w zeszłym roku wynagrodzenia czołowych szefów firm w Niemczech drastycznie się zmniejszyły – średnio o 25 proc., a w niektórych przypadkach nawet o 90 proc. Szef Postbanku ogłosił na przykład, że będzie w tym roku pracował za symboliczne 1 euro – ale jego firma częściowo należy do rządu.

Szefowie niemieckich firm próbują reagować na odgłosy niezadowolenia sprowokowanego przez nadmiernie wysokie płace. Jednak w tym roku wyborczym debata z pewnością nie ucichnie, może nawet stać się bardziej hałaśliwa. Zamiast więc zwalczać ostatnie populistyczne projekty, BDI powinno domagać się, aby te same reguły odpowiedzialności finansowej za błędy zastosować w odniesieniu do polityków. Co jest bowiem ważniejsze – błędy w zarządzaniu gospodarką czy firmą, i to bez względu na to, jak dużą?

Tłum. T.B.