Już dziś firmy szukają sposobów na ominięcie „zielonego kagańca”.

Niech trują inni

– Najprostszym sposobem dla koncernów jest przeniesienie najbardziej brudnej produkcji, czyli przemysłu ciężkiego, do innych państw. Firmy pozostają czyste, a z efektami muszą borykać się Chiny, Indie, Brazylia czy Indonezja – komentuje w rozmowie z nami Glenn Wiser ze szwajcarskiego Centrum na rzecz Ochrony Środowiska. To zjawisko doczekało się już nazwy: DIM (Dirty Industry Migration – Przenoszenie brudnego przemysłu). Sprzyjają mu przepisy państw rozwijających się, które ekologię traktują po macoszemu. Rządy godzą się więc na uruchomienie zakładów, które w USA czy Europie mogłyby powstać dopiero po spełnieniu rygorystycznych norm ochrony środowiska.
Przykładów takiego zjawiska nie trzeba długo szukać. Jeszcze w 1996 roku Chiny i Stany Zjednoczone produkowały po 13 proc. stali, która była sprzedawana na światowych giełdach. Teraz udział Ameryki spadł do ok. 8 proc., a Państwo Środka stało się światowym potentatem – to tu wytwarza się co najmniej 35 proc. stali. Pekin przoduje też w brudnej produkcji cementu, szkła i aluminium. – Obawiamy się, że po szczycie w Kopenhadze zjawisko DIM może zacząć jeszcze bardziej narastać w całym regionie (Azji Południowo-Wschodniej – red.) – komentował niedawno szef pekińskiego Instytutu Ochrony Środowiska Yinlong Jin.
Reklama

Kupowanie rozgrzeszenia

To miał być projekt, który udowodni, że wielki biznes potrafi chronić środowisko. A przede wszystkim tropikalne lasy deszczowe. Amazonia, lasy Indonezji czy równikowej Afryki wchłaniają ogromne ilości dwutlenku węgla. Są jednak karczowane na wielką skalę – co sekundę znika hektar. Szacuje się, że tzw. deforestacja odpowiada za roczną emisję 20 proc. CO2 do ziemskiej atmosfery.



W ramach Noel Kempff Climate Action Project trzej truciciele – American Electric Power, PacifiCorp i BP – przeznaczyli prawie 10 mln dol. na ochronę lasów w Boliwii. Wydatek nie był bynajmniej motywowany chęcią walki z globalnym ociepleniem. Firmy zyskały „ekologiczne kredyty”: sumy wydane na zalesienie redukowały zobowiązania wynikające z negatywnego wpływu na środowisko (np. wprowadzenie w przedsiębiorstwie proekologicznych rozwiązań). Co więcej, koncerny zaczęły handlować między sobą „ekologicznymi kredytami”.
Z raportu Greenpeace opublikowanego na półtora miesiąca przed Kopenhagą wynika, że projekt zakończył się klęską. Lasy w Boliwii są karczowane na niespotykaną wcześniej skalę. Firmy czuły się też zwolnione z wprowadzania u siebie ekologicznych rozwiązań, bo dzięki opiece nad tropikami zyskały w oczach opinii publicznej. Ponadto pieniądze przeznaczone na boliwijski projekt były tylko nikłym procentem tego, co musiałyby wydać na dostosowanie się do proekologicznych standardów.

Wywieźć, spalić, zatopić

– Po kopenhaskim szczycie możemy się spodziewać nasilenia jeszcze jednego zjawiska. Nielegalnego przemytu odpadów do Afryki i Azji – przewiduje Stephen Booth z Friends of the Earth. Włoskie śmieci od lat są przez mafię wywożone do Chin czy Wietnamu i tam palone na polach. Władze w Rzymie wiedzą o tym procederze, ale przemykają na niego oczy. Bo utylizacja odpadów w kraju, w którym praktycznie nie ma już miejsca na wysypiskach, byłaby o wiele droższa.
Prawdziwym jądrem ciemności stała się pogrążona w chaosie Somalia. Wielkie koncerny korzystają z tego, że kraj nie ma efektywnie działających władz centralnych i dogadują się z watażkami, którzy za dolary czy euro godzą się na zatapianie w przybrzeżnych wodach toksycznych, a nawet radioaktywnych odpadów. Jak relacjonowała brytyjska prasa, w proceder były zamieszane m.in. szwajcarska firma Achair Partners i włoska Progresso.
Ekolodzy obawiają się, że szczyt w Kopenhadze może spowodować, że tylko część świata stanie się czystsza. Ta bogata.