Założyciel Microsoftu Bill Gates i znany inwestor giełdowy Warren Buffett rozpoczęli w czerwcu kampanię „The Giving Pledge”. Chcą przekonać najzamożniejszych Amerykanów, by przekazali na cele charytatywne co najmniej połowę majątku. Na apel odpowiedziało już 34 miliarderów, wśród nich właściciel firmy informatycznej Oracle Larry Ellison, założyciel CNN Ted Turner, burmistrz Nowego Jorku Michael Bloomberg czy potentat przemysłu energetycznego T. Boone Dickens. Ten ostatni napisał w liście do Gatesa i Buffeta: „Od dawna mówiłem, że lubię zarabiać pieniądze, ale jeszcze bardziej lubię je rozdawać”. Z kolei Bufett tłumaczył, że „nie jest zwolennikiem tworzenia finansowych dynastii, kiedy alternatywą jest wsparcie 6 mld znacznie biedniejszych ludzi”. Zadeklarował przekazanie 99 proc. majątku na rzecz potrzebujących. Zdaniem Mortimera Zuckermana, miliardera i filantropa, podstawą kapitalizmu jest niepisane zobowiązanie najbogatszych do dzielenia się z biedniejszymi. Zwłaszcza w kryzysie.

Polska skromność

Amerykanie co roku przekazują na cele charytatywne 300 mld dolarów. Jest to część działalności każdego szanującego się biznesmena i powód do dumy. Chwalenie się wpłatami na szczytny cel należy do dobrego tonu. Miesięcznik „Forbes” publikuje co roku listę najbardziej hojnych przedsiębiorców. Dołączenie do ich grona jest nobilitacją. Na słynne obiady wydawane przez Buffeta zapraszanych jest tylko osiem osób, które podczas organizowanej dorocznie aukcji wpłaciły najwięcej na fundację charytatywną Glide w San Francisco. Najwyższą kwotę – 2,1 mln dol. – zebrano w 2008 r.
W Polsce mówienie, kto, komu i ile daje, jest w złym tonie. – Proszę nie pytać mnie o sumy – zaznacza na wstępie rozmowy Andrzej Wodzyński, współwłaściciel firmy Ceramika Tubądzin. Pytaniem o to, ile wydał na pomoc innym, jest zawstydzony. – Filantropia to dla mnie sposób zmieniania świata na lepsze, a nie akcja marketingowa – tłumaczy.
Reklama
Rozgłosu unika ikona polskiej dobroczynności Roman Kluska, założyciel Optimusa. Jego zdaniem polscy biznesmeni nie afiszują się tym, bo „pełno w mediach doniesień o ludziach, którzy chcieli coś dać, a potem mieli problemy, np. z fiskusem”.
W kraju, który dopiero od 20 lat buduje kapitalizm, zamożność budzi niechęć, wręcz zawiść. Jeśli ktoś dużo daje, to znaczy, że ma się czym dzielić. Dlatego rodzimi filantropi chcą pozostać w cieniu. – Ale nienagłaśnianie pomocy jest błędem, bo takie przykłady mogłyby zachęcać innych, jak w Ameryce – mówi psycholog Joanna Heidtman.
Według rankingu magazynu „Forbes” w USA mieszka ponad 400 miliarderów (na całym świecie jest ich tysiąc). Gdyby wszyscy dali się namówić Gatesowi, udałoby się zgromadzić co najmniej 600 mld dolarów, równowartość siedmioletnich wydatków z polskiego budżetu.
Kto miałby taki przykład dawać u nas? Według rankingu tygodnika „Wprost” majątkiem powyżej miliarda dolarów może się pochwalić tylko czterech krezusów. Jan Kulczyk, Zygmunt Solorz-Żak, Leszek Czarnecki i Marek Mikuśkiewicz, którzy razem mają 7 mld dol., czyli niespełna jedną trzecią tego, co Warren Buffett cztery lata temu wpłacił na charytatywną fundację Gatesów.
Ale mniejszego zaangażowania w dobroczynność nie mogą tłumaczyć skromniejsze niż w USA środki. – Wśród naszych biznesmenów, nawet najbogatszych, dominuje mentalność niedostatku. Cały czas grabimy na swoją stronę, bez względu na to, ile mamy, bo nam jeszcze zabraknie – mówi psycholog Joanna Heidtman. Jej zdaniem hojni będziemy dopiero wtedy, gdy nasycimy się konsumowaniem i oswoimy z większymi pieniędzmi.

Kościół w modzie

Jeśli ktoś może liczyć w Polsce na wsparcie bogaczy, to z pewnością Kościół. – Często spotykam przedsiębiorców, którzy mówią mi, że zgodnie ze starym polskim obyczajem 10 proc. swoich dochodów przeznaczają na cele charytatywne i Kościół. Nazywamy to nawet dziesięciną – mówi Roman Kluska.
Najbogatszy Polak Jan Kulczyk jest sponsorem sanktuarium na Jasnej Górze. Jego wsparcie jest tak znaczne, że opiekujący się klasztorem oo. paulini nadali mu tytuł konfratra. Ryszard Krauze, twórca Prokomu, w marcu 2006 r. darował archidiecezji krakowskiej dom rodzinny Karola Wojtyły w Wadowicach, w którym znajduje się teraz muzeum. Z kolei Roman Kluska podarował 15 mln zł na Sanktuarium Maryjne w Łagiewnikach, wydaje też książki i płyty o tematyce religijnej.
Założyciel Optimusa przeżył duchowe nawrócenie po wypadku na nartach, gdy przez kilka tygodni musiał leżeć nieruchomo w łóżku. Zaczął czytać liczący 500 stron dziennik św. siostry Faustyny Kowalskiej. – Byłbym dziś innym człowiekiem, gdybym nie zetknął się z przesłaniem miłosierdzia Bożego – opowiada. I dodaje: – Niektórym dużym przedsiębiorcom na Zachodzie poleciłem tę książkę. Po jakimś czasie bardzo dziękowali.
Zdaniem Kluski prawdziwa filantropia w Polsce jest podyktowana światopoglądem. Wynika z wiary katolickiej, która jednoznacznie opowiada się za pomocą i dzieleniem się. Tymczasem w USA, na co zwrócił uwagę profesor bioetyki Peter Singer z Uniwersytetu w Princeton, większość największych darczyńców w historii była niewierząca. Hołdowali natomiast przekonaniu, że bogaci powinni dawać, bo większość majątku zawdzięczają społeczeństwu. Zarabiają bowiem w sprzyjających warunkach, jakich sami nie stworzyli. Co więcej, w USA filantropia po prostu się opłaca. Za Atlantykiem osoby fizyczne i firmy mogą odpisać od podatku wszystkie dary rzeczowe i pieniężne przekazane na cele dobroczynne i kościoły. W Polsce można tylko wskazać organizację charytatywną, która otrzyma 1 proc. podatku.
Polscy biznesmeni wspierają też szkoły, domy dziecka, muzea i biblioteki. – Staram się nie pomagać konkretnym ludziom, tylko robić coś, co pomoże wielu, np. poprzez budowę ośrodków pomocy – mówi Roman Kluska. Leszek Czarnecki założył trzy lata temu fundację LC Heart, która zajmuje się wspieraniem wybitnie uzdolnionych dzieci i młodzieży. Pomaga też dzieciom poszkodowanym w wypadkach.
Zygmunt Solorz-Żak nie angażuje się natomiast w dobroczynność osobiście, bo jak twierdzi, „zgłasza się do niego wiele osób z prośbą o pomoc, ale odsyła wszystkich do żony, bo sam ma za miękkie serce”. Jego żona prowadzi Fundację Polsat, która wsparła dotąd 12 tys. chorych dzieci i 981 szpitali oraz ośrodków medycznych. W sumie wydała dotąd 144 mln zł.
Andrzej Wodzyński w ciągu roku otrzymuje ok. 300 listów z prośbą o pomoc. Piszą szefowie schronisk dla bezdomnych, szkół, ale też zwykli ludzie z całej Polski. – Więcej osób prosi o pomoc przy remoncie toalet czy kuchni, niż zabiega o wsparcie na zakup drogich leków – mówi Wodzyński.

Dobre serce nie wystarczy

Na świecie filantropia staje się coraz bardziej zinstytucjonalizowana. Fundacje upodabniają się do firm, od których przejmują organizację, metody zarządzania i techniki marketingowe. Ma to przyciągać darczyńców, zachęcić do dawania większych datków i sprawiać, by niesiona pomoc była skuteczna. To fundamenty filantrokapitalizmu, czyli dobroczynności XXI w.
Polsce do tego daleko. – Główną cechą polskiej filantropii jest spontaniczność. Na zachodzie Europy pomoc jest bardziej systematyczna. Za to Polacy mają większy gest – mówi Zbigniew Roch, prezydent Europejskiego Klubu Biznesu. Ten 54-letni biznesmen, który od 20 lat prowadzi na emigracji w Niemczech firmę konsultingową w branży budowlanej, sam zaangażowany jest w wiele przedsięwzięć. Organizuje bale charytatywne i dostarcza ubrania oraz zabawki dla domów dziecka.
Zdaniem Romana Kluski działania filantropijne w Polsce często nie wynikają z chęci pomocy, tylko poprawy pozycji i konkurencyjności danego biznesmena. Na ogół oczekuje się czegoś w zamian. To są bardziej interesy niż działalność dobroczynna. Na przykład chętnie wspomagane są przedsięwzięcia mile widziane przez władze lokalne. Biznesmen może liczyć, że wtedy złożone podanie zostanie rozpatrzone szybciej albo urzędnik zinterpretuje przepisy na korzyść przedsiębiorcy. – Wynika to nie ze złej woli, ale z trudnych, nieprzewidywalnych warunków prowadzenia działalności w naszym kraju. W plątaninie przepisów to urzędnik państwowy jest wyrocznią i trzeba z nim dobrze żyć – mówi Roman Kluska.
Filantropia uchodzi za skuteczną formę promocji, zwłaszcza w czasach kryzysu, gdy tnie się budżety reklamowe. W działalność charytatywną zaangażowały się mocniej banki inwestycyjne, kiedy oskarżono je o wypłacanie menedżerom wysokich premii. – Działalność charytatywna to przeważnie listek figowy. Chodzi o to, by biznes nie kojarzył się ze złymi praktykami i drapieżnością. Konsumenci oczekują, że firma, której towary kupują, robi coś dla innych, coś dla świata – dodaje psycholog Joanna Heidtman.
Gorzej, gdy jest listkiem figowym dla przestępców. Wielkim filantropem był największy oszust w historii Bernard Madoff. Na cele dobroczynne m.in. na badania chłoniaka, przekazał 50 mln dolarów. Problem w tym, że w tym czasie jego piramida finansowa przyniosła tysiąc razy większe szkody. Osoby i instytucje, które powierzyły Madoffowi pieniądze, straciły łącznie 50 mld dol. Wśród poszkodowanych były także: Wunderkinder Foundation reżysera Stevena Spielberga czy fundacja laureata Pokojowej Nagrody Nobla Elie Wiesela.
W czasie Wielkiego Kryzysu król gangsterów Al Capone otworzył wiele jadłodajni dla biednych i bezdomnych. Stworzył też kontynuowany długo po jego śmierci program walki z krzywicą (codziennie szklanka mleka w szkole).
Ale i w Polsce przestępcy wykorzystują działalność charytatywną, by zyskać wiarygodność i się wybielić. W tym roku podczas antynarkotykowej akcji „Brown sugar” w ręce policji wpadł jeden z członków gangu w Trójmieście, który raz w tygodniu pracował jako wolontariusz w hospicjum. – Od poniedziałku do czwartku jestem przestępcą, w piątek pomagam chorym – tłumaczył śledczym.
Trudno często rozstrzygnąć, czy to potrzeba serca, czy przykrywka. Tak jak w głośnym przypadku piekarza filantropa z Legnicy, który rozdawał biednym niesprzedane pieczywo. Ministerstwo Finansów oskarżyło go, że pod płaszczykiem filantropii ukrywał dochody.
ikona lupy />
Ryszard Krauze podarował archidiecezji krakowskiej rodzinny dom Karola Wojtyły Fot. Marek Skorupski/FORUM / DGP