W przyszłym sezonie Formuły 1 aż osiem z dwudziestu wyścigów ma się odbyć w Azji. Nie szkodzi, że ich organizacja pochłania miliony dolarów, że w Chinach wyścig odbywa się przy pustych trybunach, a w Korei członkowie zespołów nie będą mieli gdzie mieszkać. Wyścigów F1 w Azji będzie coraz więcej, bo sponsorzy chcą być obecni na najdynamiczniej rozwijających się rynkach.
Od trzech lat w kalendarzu pojawia się nowe grand prix na tym kontynencie (2008 – Singapur, 2009 – Abu Zabi, 2010 – Korea Płd., 2011 – Indie). W najbliższy weekend po raz trzeci zawita w Singapurze, jednym z najważniejszych centrów biznesu.
Terminarz od lat układa ten sam człowiek: Brytyjczyk Bernie Ecclestone, który z majątkiem szacowanym na 3,2 mld dol. jest bogatszy od królowej. Jako szef Formula One Management odpowiada m.in. za układanie kalendarza startów. 80-letni biznesmen od lat uważa, że Azja jest przyszłością F1. – Sponsorzy chcą, żebyśmy byli obecni na rozwijających się rynkach, a Europa takim nie jest. Moim zdaniem w ciągu najbliższych dziesięciu lat Stary Kontynent dołączy do grona krajów Trzeciego Świata, natomiast Azja i Ameryka będą dominowały – mówił Ecclestone na początku 2004 r., przed debiutem w kalendarzu Grand Prix Chin.
Podbicie Ameryki nie udało się. Z kalendarza zniknęły wyścigi w Meksyku, Argentynie, Stanach Zjednoczonych, na rok wypadła z niego Kanada. Tymczasem Azja rośnie w siłę. Jeśli jeszcze nie teraz, to już w najbliższym czasie stanie się ekonomicznym centrum świata. A F1 – najdroższy sport – jeździ tam, gdzie są pieniądze. Im więcej, tym lepiej.
Reklama
Azja ma nad Europą kluczową przewagę. Tu Formuła 1 to prestiż, za który nie boją się słono zapłacić. Organizatorów Grand Prix Singapuru licencja na przeprowadzenie wyścigu przez pięć kolejnych lat kosztowała 150 mln dol. Również między 30 a 40 mln dol. rocznie płacą inne azjatyckie kraje. W Europie są to pieniądze, o których można tylko pomarzyć. W Wielkiej Brytanii Ecclestone po długich bojach wynegocjował w tym roku 12 mln funtów za sezon plus 7 proc. wzrostu co rok. Jeszcze mniej płaci Belgia.

Pieniądze są w Azji

Singapur pierwszy powiedział „tak”, gdy powstał pomysł zorganizowania nocnego wyścigu. Wokół toru na 240 słupach rozwieszono 1500 paneli świetlnych. Koszt – 5 mln dol. Efekt – komercyjny sukces, ponieważ wyścigi na sztucznie oświetlonym torze wyglądają rewelacyjnie na żywo i w telewizji.
W Singapurze tor wytyczono w sercu miasta i nikt nie narzeka na sprzedaż biletów, bo nocny wyścig stał się rarytasem dla fanów F1, a zarazem nie tak wielkim wydatkiem dla mieszkańców bogatego Singapuru. Organizacja pierwszego wyścigu kosztowała ich zaledwie 150 mln dol., bo nie musieli budować toru. A to w warunkach ekonomicznych Singapuru i tak wydatek bardzo drobny.
W ślad za Singapurem poszło Abu Zabi, które dla Formuły 1 przygotowało prawdziwą oazę. Tu wyścig rozpoczyna się przy świetle dziennym, a kończy po zmierzchu. Na budowę całego kompleksu szejkowie ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich wydali 6 mld dol.
– Dla Abu Zabi i całych ZEA możliwości, jakie daje nam zwiększenie międzynarodowej uwagi, przełożą się na realne makroekonomiczne zyski – mówił Mohammed bin Zayed al-Nahyan, szejk Abu Zabi, podpisując umowę z Ecclestone. A dla Berniego, a także zespołów F1, z którymi musi się dzielić, to wymarzony kontrahent. Zamiast użerać się z europejskimi promotorami, którzy zasłaniając się tradycjami i historią, kłócą się o każde euro, organizatorzy jadą do Azji, aby dyktować warunki i wystawiać słone rachunki.
Zapraszając do siebie F1, Chiny z kolei chcą poprawić swój wizerunek i otwarzyć się na Zachód. Kosztowało ich to jednak wiele. Tor powstał w robotniczej części Szanghaju, na bagnistym terenie, więc aby go w ogóle zbudować, musieli najpierw wbijać w ziemię betonowe słupy, żeby ustabilizować grunt. Zrealizowana z wielkim rozmachem inwestycja miała rzucić na kolana przybyszy z Zachodu. Główna trybuna i znajdujący się po przeciwnej stronie padok zapierają dech w piersiach – nie tyle architekturą, ile rozmiarami.
Pierwsze dobre wrażenie szybko zostało jednak zatarte. Trudno bez zdziwienia patrzeć na kibiców, którzy tuż po zakończeniu wyścigu jednocześnie wstają, robią w lewo zwrot i opuszczają trybuny. Wszyscy w mundurach, bo ziejące pustkami rzędy krzeseł trzeba było zapełnić. Samym chińskim fanom wyścig jest niepotrzebny. Nawet gdyby interesowali się Formułą, i tak bilety wstępu – w porównaniu z tymi w Europie relatywnie tanie – dla przeciętnego mieszkańca Chin są zbyt drogie (najtańszy kosztuje w przeliczeniu 53 dol., najdroższy 541 dol.). Znacznie bardziej korzystają na wyścigu koncerny motoryzacyjne i zespoły, których sponsorzy szykują się na chiński rynek.

Liczy się prestiż

Z powodu globalnego kryzysu w ciągu roku z Formuły 1 wycofały się oba azjatyckie koncerny samochodowe – Honda i Toyota. Ale wciąż w Jedynce pozostają wielcy producenci – Mercedes, Renault, Fiat, dla których rynek azjatycki jest ważny. Ale koncerny motoryzacyjne to już tylko niewielka część Formuły 1.
Red Bull, który drugi rok z rzędu jest w czołówce F1, wykłada na starty przynajmniej 200 mln euro. I bardzo chce osiągnąć sukces, a pieniądze nie stanowią tu żadnego ograniczenia. Po padoku krąży opowieść o tym, jak od szefów koncernu przyszedł nakaz, aby tunel aerodynamiczny w siedzibie teamu pracował cały czas. A że konstruktorzy nie nadążali z projektowaniem nowych części, po kilka razy testowano więc te same podzespoły. W 2009 r., gdy Red Bull walczył o mistrzostwo, sprzedaż tego napoju energetycznego wzrosła na Dalekim Wschodzie o 43 proc. To pozwoliło niemal w całości zrekompensować straty na innych rynkach wynikające z kryzysu ekonomicznego.
Jak bardzo obecność Formuły 1 w Azji przyczyniła się do wzrostu sprzedaży Red Bulla, trudno ocenić. Wielkie firmy nie przeliczają swojego zaangażowania w F1 na kolejne sztuki sprzedanego produktu. Inwestycja w Jedynkę ma charakter promocyjny. – Ludzie wiedzą, że sprzedajemy im produkty najwyższej jakości. Na naszych oponach ścigają się bolidy Formuły 1 – tłumaczył Armand Dahi, dyrektor zarządzający Bridgestone Polska.
W nazwie teamu Mercedes GP występuje Petronas – malezyjski koncern paliwowy, który dawniej wspierał były team Roberta Kubicy BMW Sauber. Sponsorem i szefem Lotusa jest właściciel największych takich linii w regionie Air Asia. A logo na bolidzie Formuły 1 to ogromna wartość. W zeszłym roku przekonał się o tym Panasonic związany z teamem Toyoty. Choć zespół nie wygrywał wyścigów, to właśnie japoński koncern elektroniczny był najlepiej eksponowanym sponsorem w Formule 1. Gdyby Panasonic chciał wykupić w telewizjach identyczny czas na reklamy, musiałby za to zapłacić 95,1 mln dol.