Patenty to jeden z najdziwniejszych ekonomicznych wytworów kapitalizmu. Na pierwszy rzut oka trudno odmówić słuszności ich istnienia: ten, kto poniósł nakłady inwestycyjne, powinien przecież czerpać profity ze swojej innowacyjności. W przeciwnym razie wynalazki w ogóle by się nie opłacały. Jednak coraz więcej ekonomicznych autorytetów twierdzi, że tylko całkowite zniesienie patentów mogłoby ożywić pogrążone w strukturalnym marazmie zachodnie gospodarki.

>>> Czytaj też: Oto 100 najbardziej innowacyjnych firm świata. Zobacz ranking

ONZ szacuje, że w 2010 r. na świecie złożono ok. 160 tys. wniosków patentowych. To powrót do przedkryzysowego poziomu po delikatnym spadku z lat 2008 i 2009. Królami patentów pozostają Amerykanie (prawie 45 tys. zgłoszeń). Tuż za nimi są Japończycy (32 tys.), a nieco dalej Niemcy (17 tys.). Według danych Urzędu Patentowego RP w Polsce zarejestrowano w 2010 r. 3004 patenty. Od lat w statystykach ONZ widać, że największy ruch panuje na rynku telekomunikacji elektronicznej. To nie przypadek. W tej szybko rozwijającej się i arcykonkurencyjnej branży od lat toczy się patentowa wojna na wyniszczenie. Zaczęło się od Apple’a, którego (zmarły niedawno) charyzmatyczny szef Steve Jobs nie bez racji uważał, że smartfon to jego własne dziecko i wyjątkowo nerwowo reagował na wszelkie przejawy konkurencji na swoim ulubionym poletku, nazywając wchodzących na nie graczy zwykłymi złodziejami.
W rezultacie niemal od początku istnienia smartfonów mamy w branży IT permanentną wojnę wszystkich ze wszystkimi. Sytuacja przypomina trochę geopolityczny układ sił w Europie podczas I wojny światowej. Z tą różnicą, że naprzeciw siebie stoją nie uzbrojone po zęby armie, lecz zespoły prawników, które co kilka miesięcy wyskakują z okopów i w sądach patentowych na całym świecie składają pozew za pozwem. Tak zrobił dwa lata temu Apple, oskarżając Nokię, że skopiowała jego projekt graficzny i interfejs. Finowie odpowiedzieli zmasowanym ogniem i natychmiast w sądzie znalazł się pozew o naruszenie przez Apple’a 10 patentów Nokii dotyczących bezprzewodowej transmisji danych oraz kodowania głosu. Spór udało się rozstrzygnąć, bo oba pisma wylądowały przed tym samym amerykańskim sądem. W lipcu tego roku przyznał on rację Finom i nakazał firmie z kalifornijskiego Cupertino uiszczenie jednorazowej opłaty licencyjnej (której wysokość nie jest znana). Obie strony miały też odstąpić od pozostałych zarzutów wobec siebie.
Reklama

>>> Czytaj też: Elektryczne auto z Polski zadebiutowało na największych targach Europy

To była jednak sytuacja wyjątkowa. Dużo częściej sądowe dochodzenie patentów na rynku IT przypomina niekończącą się wojnę pozycyjną toczoną jednocześnie na kilku kontynentach, której zwycięzcy nie poznamy nigdy. Tak jest na przykład w najnowszym sporze Apple’a z Samsungiem. Amerykanie zarzucają Koreańczykom, że ich smartfony Samsung Galaxy S, S2 i Ace opierają się na ich bezprawnie skopiowanym interfejsie. W październiku przed sądem w Holandii Apple uzyskał nawet nakaz zdjęcia z półek smartfonów z serii Galaxy. Cóż z tego, skoro na dzień przed upłynięciem ustalonego przez sąd terminu Samsung ogłosił wprowadzenie do aparatów nieznacznych modyfikacji, które pozwolą sprzedawać je legalnie. W tym samym czasie Samsung odgryza się, że iPhone 4S to produkt oparty na jego 10 patentach (transmisja danych i sposób komunikacji z komputerem) i domaga się wycofania modelu ze sprzedaży w Korei i Japonii.
Apple nie jest szczególnie agresywnym wyjątkiem wśród największych koncernów. Również Microsoft skarży kogo popadnie. Firma Billa Gatesa argumentuje, że mający już ponad 190 mln użytkowników komórkowy system operacyjny Android powstał przy użyciu ich software’owych patentów. W związku z tym gigant z Redmond domaga się opłaty licencyjnej za każdy sprzedany egzemplarz Androida. Kto nie idzie na taki układ, dobrowolnie godzi się na pozew sądowy. W październiku Microsoft poinformował z dumą, że zmusił w ten sposób do kooperacji dziesięciu graczy kontrolujących 55 proc. rynków Androidów. Pod presją złamali się już m.in. tacy patentowi twardziele jak Samsung czy HTC. Płacenia haraczu konsekwentnie odmawia jednak Google, który jest faktycznym właścicielem firmy produkującej Androidy. Gigant internetowy z Mountain View nie ukrywa, że to właśnie chęć wydostania się z patentowej pułapki zastawionej przez Microsoft stała za niedawną decyzją o kupnie Motoroli, która wprawdzie straciła umiejętność zarabiania pieniędzy, ale jako firma będąca niegdyś pionierem na rynku telefonii komórkowej dysponuje potężnym arsenałem 17 tys. patentów. A te można będzie rzucić na stół przy okazji przyszłych sporów sądowych o Androida. Dość powiedzieć, że końca patentowej wojny nie widać. Nie dalej jak kilka tygodni temu Apple zdołał zarejestrować w USA patent na odblokowanie klawiatury za pomocą charakterystycznego przeciągnięcia palcem po klawiaturze smartfona. A prawnicy wielkich koncernów IT znów zacierają ręce, że będą znów mieli szanse wykazać się przed swoimi pryncypałami.

Maszynka do robienia pieniędzy

Patenty – a więc historycznie forma gospodarczego monopolu – to rzecz co najmniej tak stara, jak inne fundamenty współczesnego kapitalizmu. Podobnie jak obligacje czy banki, rozwinęły się w czasach włoskiego renesansu. „Każda osoba, która w tym mieście urzeczywistni jakiś nowy i twórczy pomysł urządzenia, winna o tym zawiadomić urząd publiczny. Bez zgody i zezwolenia twórcy jest innym zabronione wytwarzać ten przyrząd w naszym mieście przez okres 10 lat” – głosiła ustawa wenecka z 1474 r. uchwalona przez radę miejską, prawdopodobnie pod wpływem potężnego lobby szklarskiego. Konstrukcja patentu – jako sposobu na napełnianie państwowej kasy (za rejestrację i utrzymywanie patentu do dziś trzeba uiszczać solidną opłatę) – została więc z biegiem czasu podchwycona przez wszystkich europejskich władców. Pierwsze prawo patentowe stworzyli tuż po uzyskaniu niepodległości Amerykanie, systematyzując praktyki stosowane już dwa wieki wcześniej (pierwszy amerykański patent dotyczył nowatorskiego sposobu filtrowania soli) pod rządami prawa angielskiego. Do lat 80. XIX w. podobne kodeksy miała już cała Europa. Zazwyczaj okres ochrony sięgał w nich 20 lat i mógł być przedłużany o kolejne 10-letnie. W Polsce Urząd Patentowy powstał w grudniu 1918 r., zaraz po odzyskaniu niepodległości. Pierwszy patent uzyskała w 1924 r. niemiecka firma Maschinenbau – Anstalt Humboldt, rejestrując przyrząd do odpylania drobnego węgla. Pierwszym Polakiem patentowanym wynalazcą był Jan Kwiatkowski z Krakowa twórca... łopaty piekarskiej.
Od tamtej pory sama koncepcja klasycznego patentu na urządzenia zmieniała się niewiele. Prawdziwa rewolucja zaszła gdzie indziej. Firmy zaczęły rejestrować nie tylko technologie, lecz także marki i znaki towarowe, które stały się nośnikiem ogromnej biznesowej wartości. To prowadzi do sytuacji na pograniczu absurdu. Na przykład ambicji opatentowania koloru jako chronionego prawnie znaku towarowego.

Spór o chińską czerwień

Najnowszą odsłoną tego przedstawienia jest bitwa o czerwoną podeszwę damskich szpilek. Toczą ją ze sobą dwaj francuscy kreatorzy mody. Z jednej strony jest Christian Louboutin, który 20 lat temu jako pierwszy wpadł na pomysł, by w ten sposób odróżniać swoje buty od produktów konkurencji. A ponieważ pomysłem zachwyciły się hollywoodzkie celebrytki, dziś ceny louboutinów wahają się od 400 dol. do 6 tys. dol., a firma Francuza zarabia rocznie 135 mln dol. Jego sukces przyciągnął jednak naśladowców. I nie chodzi tylko o tanie podróbki, z którymi musi walczyć każdy drogi producent markowej odzieży.
Prawdziwe zagrożenie przyszło ze strony domu mody zmarłego trzy lata temu Yvesa Saint Laurenta, który zaczął sprzedawać własne szpilki z czerwoną podeszwą. Ze strony YSL wszystko jest w absolutnym porządku. Używany przez nich kolor to przecież nie odcień typu chińska czerwień, którą Louboutin opatentował w 2008 r. Na dodatek ich zdaniem podbitych jaskrawym kolorem butów używano już na dworze Ludwika XVI, więc Louboutin nie powinien rościć sobie prawa do nazywania się wynalazcą tego konceptu. Na razie sprawa krąży pomiędzy instancjami amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości.
Wcześniej podobne spory toczyły się między innymi o takie kolory jak: madżenta (zarejestrował go sobie na własność Deutsche Telekom) czy liliowa barwa produkowanej przez koncern Kraft Foods czekolady Milka. Aby jednak uniknąć trudnych do rozwiązania sporów, sądy coraz częściej odmawiają w ogóle rejestrowania kolorów na wyłączność. W marcu niemiecka kolej Deutsche Bahn przegrała ostatecznie ciągnący się od kilku lat spór z unijnym Urzędem ds. Harmonizacji Rynku Wewnętrznego. Niemcy chcieli zastrzec kombinację kolorów szarego i czerwonego we wszystkich swoich usługach transportowo-kolejowych. Urząd oraz kolejne instancje odwoławcze orzekły, że gdyby zakazać innym przewoźnikom ich używania, mogłyby z tego wyniknąć nie lada perturbacje. Czerwony to przecież w transporcie najczęstszy kolor ostrzegawczy. A szarość to nic innego jak brudna biel, czyli barwa, którą nieuchronnie przybierają przyjeżdżające z dalekiej podróży pociągi czy autobusy.
Próba rejestrowania kontrowersyjnych znaków towarowych to często jeden ze sposobów na rozwiązanie problemu wygasających patentów na konkretne rozwiązania technologiczne. Przez wiele lat duński gigant Lego bronił za pomocą tej taktyki monopolu na swoje wynalazki. Ich pierwsze patenty zaczęły wygasać już pod koniec lat 80. i na rynku zaroiło się od kompatybilnych z Lego, ale tańszych klocków konkurencji. Firma z Billund rozpoczęła więc starania o zastrzeżenie na wyłączność samego kształtu charakterystycznego czerwonego prostopadłościanu. Znak towarowy udało się zastrzec w miarę bezproblemowo, konkurenci z kanadyjskiej firmy Mega Brands nie dali jednak za wygraną, skarżąc Lego w sądach wyższych instancji. Batalia trwała wiele lat i toczyła się przed trybunałami w USA, Kanadzie i w Luksemburgu. Ostatecznie Lego poniosło klęskę. Sędziowie orzekli bowiem, że klocek to kształt geometryczny, a kształtu opatentować nie można. Skutek jest taki, że od końca października klocki Lego nie podlegają już ochronie, bo wygasł wówczas ostatni kluczowy patent z 1961 r. o numerze 30 050 282 dotyczący systemu łączenia plastikowych elementów.
Wielkie wojny patentowe nie są bynajmniej owocem czasów kapitalizmu dojrzałego. – Można nawet powiedzieć, że w historii biznesu większość kluczowych innowacji prowadziło do mniej lub bardziej zażartych wojen o czerpanie korzyści z praw autorskich – uważa Berti Kolbow, historyk gospodarki z uniwersytetu w Getyndze. Podobnie jak dziś telekomunikacji, towarzyszyły one kiedyś innym wschodzącym gałęziom biznesu, jak przędzalnictwo w połowie XIX w. (spór firm Grover, Baker, Singer oraz Wheeler & Wilson o to, kto ma kluczowe patenty na maszynę do szycia) czy fotografia po II wojnie światowej (Kodak kontra Polaroid).

Pazerność braci Wright

Jednak być może najsłynniejszym przykładem patentowego boju były perypetie Orville’a i Wilbura Wrightów. Bracia byli bowiem nie tylko genialnymi konstruktorami, którym udało się 17 grudnia 1903 r. przeprowadzić pierwszy kontrolowany lot cięższej od powietrza maszyny latającej z pilotem na pokładzie. Wrightowie okazali się też wyjątkowo zapobiegliwi. Natychmiast po tamtej próbie rozpoczęli starania o zarejestrowaniu patentu na swój wynalazek, który rzeczywiście został im wkrótce przyznany. Dobrze wiedzieli, co robią. Wielka gorączka lotnicza, która ogarnęła w kolejnych latach Stany Zjednoczone i Europę, szybko doprowadziła do tego, że jak grzyby po deszczu rosły firmy pragnące przekuć wynalazek w zyskowny biznes. Wrightowie nie mieli nic przeciwko temu. Domagali się tylko jednego – sowitej opłaty licencyjnej od każdej maszyny latającej. „Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że każdy awiator zawdzięcza możliwość oderwania się od ziemi i bezpiecznego lądowania nam i tylko nam” – pisał Wilbur Wright w 1910 r. „A czy jeśli człowiek skacze z urwiska i macha rękami to, jeśli przeżyje, też musi płacić Wrightom tantiemy za ich wynalazek” – ironizowali adwokaci firm takich jak Curtiss Aeroplane Company, które próbowały rozwinąć produkcję samolotów na skalę przemysłową i spotykały się ze wściekłym oporem obu braci.
Ostatecznie wynalazcy przegrali. Europejskie sądy (na przykład w kaiserowskich Niemczech) w ogóle nie zamierzały oglądać się na rozwiązania patentowe za oceanem. Nawet w Ameryce w końcu zwyciężyło przekonanie, że lotniczy patent zaczyna przynosić więcej szkody niż pożytku. Władze nakazały wówczas stworzenie wspólnej bazy patentów (na zasadzie konsorcjum), z których będą mogli korzystać wszyscy producenci samolotów.
Historia sporu Wilbura i Orville’a Wrightów z resztą świata jest ważna jeszcze z jednego powodu. To klasyczny przykład na wewnętrzny paradoks tkwiący w koncepcji patentu. Z jednej strony patent jest nagrodą za przedsiębiorczość wynalazcy. Z drugiej – jeśli jest skutecznie i zażarcie chroniony – potrafi na lata zablokować innowacyjność w danej dziedzinie. Dziś dla większości historyków gospodarki nie ulega wątpliwości, że Ameryka – właśnie z powodu uporu Wrightów – aż do II wojny światowej nie mogła nadgonić europejskiej (a zwłaszcza niemieckiej) przewagi w dziedzinie lotnictwa, której pokłosiem była siła militarna Luftwaffe. – Wynalazek nigdy nie jest od razu skończonym projektem. Wymaga ciągłych ulepszeń i wystawiania na najlepszą próbę ognia, jaką jest działanie konkurencji. Ustanowienie patentu tak znacząco podnosi barierę wejścia do rywalizacji, że o zdrowym rozwoju innowacyjności w ogóle nie ma mowy – uważa Steven Johnson, autor książki „Where good ideas come from. The natural history of innovations” (Skąd się biorą dobre pomysły. Naturalna historia innowacyjności). Dlatego najlepszymi rozsadnikami nowych idei w historii ludzkości zawsze były ośrodki akademickie: z zasady opierające się na swobodnej wymianie myśli, lektur i prawie do koleżeńskiej twórczej wymiany pomysłów. Gdyby każdy doktorant musiał płacić Charlesowi Darwinowi albo Hannie Arendt kilka dolarów za wykorzystanie ich teorii, życie naukowe natychmiast by zamarło.
Podobnie jest w biznesie. Również tutaj wpływ istnienia patentów na rozwój rynku jest co najmniej niejednoznaczny. Zwolennicy patentów dowodzą wprawdzie, że w zdrowych i nastawionych na przyszłość przedsiębiorstwach pieniądze zarabiane na patentach są inwestowane w dalsze badania i rozwój. Potencjalnie mogą więc przynieść nowe innowacje. To dzięki patentom 2 tys. największych firm świata inwestuje w badania i rozwój ok. 430 mld euro rocznie – wynika z raportu unijnego Institute for Prospective Technological Studies. Problem polega na tym, że nie wszyscy posiadacze patentów zachowują się w ten sposób. Duża część z nich traktuje patent jako część polityki zwiększania przychodów (robi tak wspomniany Microsoft) czy odstraszania konkurencji (firma Gillette uzyskała aż 22 patenty, zanim wprowadziła na rynek swoją maszynkę do golenia Gilette Sensor). Jeszcze inni rejestrują patent, choć wcale nie zamierzają produkować towaru, kupują bankrutującą firmę tylko po to, by zdobyć posiadany przez nią patent i wkładać kij w szprychy konkurencji, czy zajmują się wyłącznie skarżeniem innych o złamanie ich patentów.
Często nie chodzi już nawet o zwycięstwo, lecz o wygenerowanie po stronie konkurenta kosztów potrzebnych do prowadzenie sprawy sądowej (w USA skuteczna obrona przed oskarżeniem o naruszenie patentu to koszt rzędu 3 mln dol.) lub wyłudzenie opłaty licencyjnej od firmy, która nie chce bawić się w kosztowne procesowanie. Kilka lat temu działający według tej logiki patentowi trolle zdołali zdobyć 100 mln dolarów, twierdząc, że są posiadaczami patentu na popularny komputerowy format zdjęć JPEG. Trzydzieści firm wolało uiścić opłatę licencyjną, niż iść na kosztowną sądową wojnę. Dopiero później wyszło na jaw, że oszuści wcale nie mieli takiego patentu.

Nadprodukcja patentów

Trudno się więc dziwić, że od lat wielu ekspertów coraz silniej krytykuje zjawisko nadprodukcji patentów. Zdaniem Michaela Hellera, jednego z najważniejszych amerykańskich prawników zajmujących się prawem autorskim, ich nadprodukcja już dziś zaczyna mieć katastrofalne skutki dla wielu branż – na przykład medycznej, gdzie jeden lek jest nierzadko zbiorem kilkuset patentów. – Tworzy się więc sytuacja, w której żaden z graczy nie jest w stanie przeprowadzić procesu produkcyjnego od początku do końca i wszyscy trzymają się w nieustającym szachu. W efekcie nowe leki nie powstają, a jeśli tak, to są szalenie drogie – pisał Heller w swojej opublikowanej kilka lat temu książce „The Gridlock Economy: How Too Much Ownership Wrecks Markets, Stops Innovation, and Costs Lives” (Zblokowana ekonomia: jak zbyt wiele własności niszczy rynki, zatrzymuje innowacje i marnuje ludzkie życie). Podobnie argumentuje renomowany prawnik z Harvardu Larry Lessig, który w swoich kolejnych książkach (m.in. w tłumaczonych na polski „Remiksie” oraz „Wolnej kulturze”) dowodzi, jak wielkie korzyści mogłoby przynieść poluzowanie koncepcji praw autorskich w erze internetowej. Jeszcze inni – jak choćby ekonomiczny noblista z 2006 r. Edmund Phelps – nawołują wręcz do całkowitego zniesienia patentów. – To jedyny sposób, by przywrócić dynamikę i innowacyjność pozamykanym i nieruchawym gospodarkom bogatego Zachodu – mówił Phelps w rozmowie z „DGP”.
Na razie ich nawoływania nie trafiają na podatny grunt. Amerykanie – co potwierdzają statystyki – wciąż przyznają patenty na potęgę. W podobnym kierunku chce iść Europa. W styczniu w Brukseli ma zostać dopięta koncepcja jednolitego unijnego patentu. Rozwiązanie powinno uprościć egzekwowanie patentu we wszystkich krajach Wspólnoty. Do tej pory przedsiębiorca musiał starać się o uwierzytelnienie swojego prawa autorskiego osobno w każdym z państw. A to było żmudne i kosztowne. Eksperci szacują, że zapewnienie patentowi ochrony w całej UE kosztuje 32 tys. euro. Składają się na to koszty tłumaczeń na języki krajowe, opłaty urzędowe i wydatki na usługi rzeczników patentowych. Do tego dochodzą opłaty roczne za utrzymanie patentu. Po zmianach koszt może spaść nawet do jednej piątej tej sumy.
Trudno z resztą oczekiwać, by biznes sam z siebie odwrócił się od systemu patentowego. Ostatecznie zastrzeżenie wynalazku w urzędzie zazwyczaj bardzo się opłaca. Kilka lat temu Komisja Europejska opublikowała raport pod tytułem „Ile właściwie warte są patenty?”. Wynika z niego, że europejscy przedsiębiorcy szacują zysk z patentu średnio na 300 tys. euro. Przy czym aż 10 proc. z nich twierdzi, że zarobiło na swoim wynalazku 10 mln euro i więcej.
W 2010 roku na świecie złożono ok. 160 tys. wniosków patentowych
ikona lupy />
Firmie Lego nie udało się zastrzec kształtu produkowanych przez siebie klocków. Sąd uznał, że nie można opatentować kształtu geometrycznego Bloomberg / DGP
ikona lupy />
Mózg / Bloomberg / David Paul Morris