Europa ma za sobą niezwykle trudny rok. Czy w nadchodzących miesiącach będziemy mogli złapać trochę oddechu?

Obawiam się, że nie. Wszystkie wyprzedzające wskaźniki gospodarcze idą w dół. To znak, że przedsiębiorcy, menedżerowie oraz konsumenci widzą, jak na horyzoncie majaczy coś niedobrego.

Czy to już recesja?

Prawdopodobnie tak. Nietypowe, że przychodzi tak szybko po pierwszej fali dramatycznego spowolnienia w latach 2008 – 2009. To bardzo niekorzystna sytuacja, bo zwykle jest trochę więcej czasu na odsapnięcie i rozładowanie powstałych wskutek kryzysu napięć gospodarczych i społecznych. Tym razem Europa nie będzie jednak miała szansy na regenerację.

Reklama

Dlaczego?

Zbyt wiele czynników wskazuje na nadciągającą recesję. Zwiększa się niestabilność na rynkach akcji, wysychają rynki kapitałowe, rosną odsetki, które muszą płacić kraje Południa za nowe kredyty. Niektóre z nich nie mogą już liczyć na ściągnięcie z rynku jakichkolwiek pieniędzy. A Europa – nawet gdyby nie posługiwała się wspólną walutą – jest dziś zbyt spleciona gospodarczo, by kłopoty Południa nie rozlały się na resztę kontynentu. Oczywiście zawsze może zdarzyć się cud, na przykład spadnie cena ropy albo Chiny czy USA zaczną się szybciej rozwijać. Niewiele jednak na to wskazuje. Nie ma sensu się łudzić, że czeka nas łatwy rok.

Czy Europa to wytrzyma?

Jako Amerykanin, który od 25 lat mieszka i pracuje na Starym Kontynencie, mam wiele respektu wobec europejskiego eksperymentu gospodarczego. Nawet gdyby nie było euro, to i tak integracja polityczna i gospodarcza zasługują na wielkie słowa uznania, gdyż uczyniły Europę lepszym miejscem do życia i robienia interesów. Polakom nie trzeba tego chyba tłumaczyć – wasz kraj należy przecież do tych, które najbardziej skorzystały na mobilności siły roboczej, kapitału i intensyfikacji handlu. I myślę, że Europejczycy też zdają sobie z tego sprawę i wiedzą, jak blisko są ze sobą powiązani i jak wiele mają do stracenia, gdyby projekt europejski miał zostać zawrócony. Oczywiście dalsze pogłębianie kryzysu grozi dojściem do punktu, w którym niektórzy członkowie Wspólnoty uznają, że pogłębiona integracja bardziej im szkodzi, niż pomaga. Nie wydaje mi się jednak, by ta granica została już przekroczona.

Pytanie, czy nie przekroczymy jej w nadchodzącym roku?

Pierwszy wielki sprawdzian czeka nas już w styczniu i lutym, gdy Włosi będą musieli znaleźć sposób na refinansowanie 80 mld euro zadłużenia. Będą próbowali ściągnąć te pieniądze z rynku, wątpię jednak, czy znajdzie się wielu chętnych na włoskie papiery. Wtedy do gry wejdzie pewnie EBC i wykupi część obligacji. Ale ponieważ suma, o której mówimy, jest olbrzymia, w Niemczech natychmiast podniesie się wielki krzyk i atmosfera polityczna jeszcze bardziej się pogorszy. W ogóle cały rok 2012 będzie stał pod znakiem rozwiązania europejskiej kwadratury koła, czyli wewnętrznych sprzeczności tkwiących we wspólnej unijnej walucie.

Czy jesteśmy choć odrobinę bliżej rozwiązania tego problemu?

W tym tunelu widać światełko: dziś przynajmniej wszyscy zgadzają się już co do tego, że euro było od początku obarczone grzechem pierworodnym. 10 lat temu mówili o tym tylko ekonomiści. Bili na alarm, że nie można wiązać jedną walutą państw o zupełnie różnych potencjałach i kulturach ekonomicznych. Przecież już wtedy dla nikogo nie było tajemnicą, że kraje takie jak Grecja czy Portugalia przez kilka poprzednich dekad fi nansowały swoją defi cytową politykę budżetową poprzez drukowanie pieniędzy. Rządziły tam wówczas wojskowe dyktatury wspierane przez Zachód, które były uważane za istotnych sojuszników w okresie zimnej wojny. Ich polityka gospodarcza zdawała się odgrywać rolę drugoplanową. Politycy ignorowali te ostrzeżenia, ponieważ chcieli zrealizować swój projekt integracyjny. Fakt, że przez pierwsze 10 lat istnienia euro obywało się bez większych problemów, tylko utwierdzał ich w przekonaniu o słuszności wybranej drogi. Zapomniano, że rynki fi nansowe doskonale wiedzą, iż kraje, które mają własną walutę, mogą w razie potrzeby poprawiać swoją konkurencyjność, a w konsekwencji zwiększać eksport i wpływy budżetowe za pomocą obniżania wartości własnej waluty. To dla polityków bardzo wygodne rozwiązanie, ponieważ boli zdecydowanie mniej niż inne sposoby przywracania konkurencyjności, jak na przykład zbijanie kosztów pracy, czyli w praktyce uderzenie w płace i warunki zatrudnienia obywateli.

Czy tego grzechu pierworodnego dało się uniknąć?

Owszem. Bo problemem nie jest wcale wprowadzenie euro. Ono faktycznie stało się cementem Europy. Wspólna waluta nie tylko spowodowała intensyfi kację przepływów handlowych, ale splotła ze sobą na dobre i na złe także rynki fi nansowe. Stało się tak dlatego, że przez dekadę europejskie banki kupowały na potęgę obligacje krajów takich jak Grecja, Portugalia czy Włochy, które nagle stały się bardziej wiarygodnym partnerem niż dotąd. Strumień kredytów, który popłynął w kierunku Południa, był do przewidzenia, wszystkich jednak zaskoczyło tempo tego procesu. W pewnym sensie euro stało się ofi arą własnego sukcesu. Ale nawet wtedy można było jeszcze uniknąć obecnych problemów.

W jaki sposób?

Na dobrą sprawę kraje Południa powinny były wykorzystać strumień tanich pieniędzy do przeprowadzenia gruntownych reform swoich gospodarek, zwłaszcza wyrównania chronicznie deficytowych finansów publicznych na wszystkich szczeblach. Gdyby około roku 2004 Grecja, której obligacje były wtedy oprocentowane na podobnym poziomie co niemieckie, wprowadziła restrykcyjną politykę budżetową, mogłaby w ciągu kilku lat spłacić stare, ciągnące się za nią długi i mieć teraz tak zrównoważone finanse jak Finlandia. Gdyby Grecy czy Portugalczycy zdecydowali się na to, rynki nie zakręciłyby im kurka z pieniędzmi, a oni na spokojnie mogliby za pomocą taniego refinansowania inwestować i zwiększać swoją konkurencyjność. Taką politykę prowadziła na przykład Irlandia, która w okresie po wprowadzeniu euro przez kilka lat utrzymywała budżetowe nadwyżki. Oczywiście Irlandczycy popełnili inny błąd, bo nie uważali dostatecznie na to, co robią ich banki, i potem musieli ratować cały sektor, zwiększając do niebotycznych rozmiarów deficyt budżetowy. Jednak w powodu tamtej dalekowzrocznej polityki Dublina wygląda na to, że Irlandczycy wyjdą z obecnego kryzysu szybciej niż południowcy.

Czy strefa euro dotrwa w obecnym kształcie do kolejnej Gwiazdki?

Doszliśmy do punktu, w którym nie można już wykluczać żadnego scenariusza. Możliwe, że w średnim okresie od euro odłączy się awangarda zmęczona tym, że pogrążone w kłopotach kraje Południa nadmiernie osłabiają euro i niosą ze sobą zbyt duże ryzyko inflacji, albo odwrotnie: przywódcy południowych krajów uznają, że nie chcą lub nie są w stanie zmuszać obywateli do dalszego oszczędzania i wprowadzą własną walutę.

Co się wtedy stanie?

To zdecydowanie najgorsza opcja ze wszystkich, jakie mogłyby spotkać Europę. Podstawowy problem to sposób wprowadzenia nowej waluty i połączone z tym niepokoje społeczne. Jeśli na taki krok zdecyduje się Południe, mieszkańcy Grecji czy Portugalii nie będą przecież chcieli bezczynnie patrzeć, jak ich zgromadzone w banku oszczędności w jednej chwili tracą na wartości. Ruszy więc szturm na instytucje finansowe. Nie można też wykluczyć scenariusza, w którym Włosi czy Hiszpanie, korzystając z wolnego przepływu siły roboczej, zaczną gremialnie przenosić się na przykład do Niemiec, by dalej zarabiać w twardej walucie. Wtedy Niemcy będą mieli nie lada problem polityczny i społeczny. Ale równie fatalne skutki wiążą się jednak również z opcją, w której to Niemcy w towarzystwie Holendrów czy Finów wychodzą z euro, wprowadzając jakąś nową silną walutę.

Dlaczego?

Ten pieniądz natychmiast zacznie szybko zyskiwać na wartości. Powiedzmy 30 – 40 proc. Może to dobre rozwiązanie dla niemieckich turystów, których siła nabywcza raptownie się zwiększy, ale fatalna wiadomość dla niemieckiej gospodarki. Niemiecki eksport z dnia na dzień stanie się dużo droższy. Kto wtedy za granicą będzie chciał kupić porsche, które podrożeje o 30 – 40 proc.? Nie chodzi tylko o dobra konsumpcyjne, ale o całą produkcję przemysłową – na przykład maszyny – która stanowi przecież o sile niemieckiej gospodarki. Klienci najpierw wstrzymają się z kupnem, myśląc: poczekamy, może Niemcy obniżą cenę. Wtedy niemieckie firmy będą musiały ograniczać koszty pracy albo przenosić produkcję za granicę, co na pewno nie spodoba się tamtejszej opinii publicznej. A jeśli ceny maszyn nie pójdą w dół, klienci w końcu zastąpią je innymi towarami kupionymi od konkurencji. Szkody dla niemieckiej gospodarki będą wówczas ogromne. Na dodatek potanieje też import, co jeszcze bardziej podmyje finanse niemieckich przedsiębiorstw. Zacznie się fala plajt, jakiej dawno tutaj nie widziano. Dość dobrze orientuję się w tym, jak całą sprawę widzą niemieckie kręgi rządowe, i wiem, że politycy mają pełną świadomość, iż takiego scenariusza trzeba uniknąć.

To co musi się wydarzyć, żeby sytuacja w Europie choć trochę się uspokoiła?

Nie istnieją dobre rozwiązania. Wszystkie obarczone są olbrzymimi kosztami. I nie ma wątpliwości, że większa ich część spadnie właśnie na Niemców. Na przykład wprowadzenie euroobligacji natychmiast storpeduje niemieckie ratingi kredytowe. Utrata AAA sprawi z kolei, że Berlin nie będzie w stanie pożyczać pieniędzy tak korzystnie jak dziś. W grę wchodzą jeszcze inne pomysły, ale w każdym chodzi mniej więcej o to samo: zaopatrywać Greków, Portugalczyków i Włochów w gotówkę w nadziei, że elity polityczne w tych krajach zrozumiały powagę sytuacji i dobrze wykorzystają te kredyty.

A jest taka nadzieja?

Problem polega na tym, że nie wystarczy, by południowcy podnieśli podatki i zredukowali wydatki. Chodzi o prawdziwą i głęboką przebudowę gospodarek. Mówiąc wprost: oznacza to, że kraje takie jak Grecja czy południe Włoch muszą wcielić w życie reformy, jakich tam jeszcze nigdy nikomu nie udało się wprowadzić. Na przykład zwalczanie korupcji, złamanie wielu potężnych grup interesu i monopoli, poprawa ściągalności podatków, reforma wymiaru sprawiedliwości, a zwłaszcza szybkości dochodzenia swoich praw w sporach biznesowych. I to wszystko musi się stać nie na poziomie deklaracji, ale na poważnie. To olbrzymie zadania i jestem bardzo pesymistyczny co do perspektyw ich powodzenia. Na razie według Banku Światowego Grecja jest pod koniec pierwszej setki krajów, gdzie najlepiej robi się interesy.

Grecja i Włochy mają od niedawna nowe rządy. W obu przypadkach kierowane nie przez polityków, lecz renomowanych ekonomistów. Wierzy pan, że przekazanie władzy w ręce technokratów rozwiąże któryś z problemów trapiących Europę?

Wątpię. Ekonomiści mają do spełnienia ważną rolę doradczą i są przydatni, gdy trzeba identyfikować problemy. Ale tu chodzi o to, jak zakomunikować ludziom potrzebę zmian. Na przykład jak wytłumaczyć greckim taksówkarzom, że ma sens likwidacja systemu licencji, która wymusi większą konkurencję na rynku przewozowym. Każdy z nich powie przecież: zaraz, zaraz, ale kto odda mi pieniądze, które zainwestowałem w zdobycie mojej licencji. Wątpię czy Lukas Papademos, który jest bardzo miłym facetem i wybitnie kompetentnym ekspertem, będzie w stanie zakomunikować narodowi konieczność takich zmian.

Mówi pan o problemach europejskiego Południa. Ale czy nie jest tak, że obecny kryzys pokazał również, że cały bogaty Zachód doszedł do kresu możliwości generowania wzrostu gospodarczego na poziomie utrzymywanym przez cały okres powojennej prosperity?

Oczywiście kraje takie jak Niemcy, Wielka Brytania czy Ameryka same mają wiele problemów. Niemcom czy Francuzom część z nich udało się rozwiązać właśnie poprzez promowanie integracji europejskiej. Wprowadzenie euro otworzyło przed tamtejszymi bankami lukratywny rynek kredytowania Południa. Albo tamtejsze rynki zbytu. Kilka dni temu niemieckie media obiegła wiadomość, że nawet w czasie obecnego kryzysu niemiecki eksport uzbrojenia – głównie do Grecji – wzrósł o kilkadziesiąt procent.

Niektórzy twierdzą, że po kryzysie wzrost nie wróci. Zachód powinien zacząć przygotowywać się na kilka dekad bez wzrostu gospodarczego. Co pan na to?

To może i ciekawa teza publicystyczna, ale zupełnie nie do obrony z ekonomicznego punktu widzenia. Niestety będziemy potrzebowali wzrostu nawet bardziej niż dotychczas. Wiąże się to na przykład z trapiącym cały Zachód kryzysem demografi cznym. Społeczeństwo będzie coraz starsze i być może trochę bardziej powściągliwe, jeśli chodzi o konsumpcję, z drugiej jednak strony znacząco zwiększy się zapotrzebowanie na usługi związane z opieką medyczną czy szeroko rozumianym komfortem, do którego ludzie starsi przywiązują większą wagę niż młodzi. Europa nie ma wyjścia, musi prowadzić politykę promowania wzrostu.

Pytanie tylko, skąd brać potencjał do dalszego wzrostu, skoro paliwo się wyczerpało.

Moim zdaniem w Europie wielki potencjał wciąż tkwi na Wschodzie. W krajach nowej Unii poziom życia wciąż jest dużo niższy niż w zachodniej części kontynentu. Ludzie nie są jednak ani mniej pracowici, ani wyposażeni w mniejszą liczbą szarych komórek niż Niemcy czy Brytyjczycy. Jedyne, czego im brakuje, to kapitał. Niemcy już dawno zrozumieli, jak wielki potencjał tkwi na Wschodzie. Dlatego wchodzą do Polski ze swoimi pieniędzmi. A Polska może się dzięki temu dobrze rozwijać i napisać nowy, tym razem pozytywny rozdział szybkiego wzrostu dobrobytu. Według mnie w nadchodzących dekadach to ze Wschodu będą wychodziły najciekawsze biznesowe impulsy dla Europy.

Rok 2012 ma być w Polsce – przynajmniej według zapowiedzi rządu – początkiem drogi w kierunku zrównoważonych finansów publicznych. Kolejnym krokiem powinna być odpowiedź na pytanie, czy chcemy wchodzić do strefy euro czy też nie. Co pan radzi?

Od dawna stoję na stanowisku, że kraje, które się dynamicznie rozwijają, powinny, jeśli to możliwe, trzymać się z dala od obszarów integracji walutowej.

Dlaczego?

Przede wszystkim dlatego, że nie należy nakładać na dynamiczny organizm gospodarczy gorsetu uszytego dla krajów znajdujących się na innym poziomie rozwoju. Spróbuję to wyjaśnić: poziom cen w Polsce jest wciąż niski w porównaniu z Europą Zachodnią. Koszty życia w Berlinie i Łodzi – mimo że miasta dzieli zaledwie kilka godzin jazdy samochodem – zasadniczo się przecież różnią. I nie chodzi tu o towary, które podlegają normalnej wymianie handlowej. Ceny produktów spożywczych czy ubrań są na zbliżonym poziomie. Prawdziwą różnicę w kosztach tworzą takie dobra, jak komunikacja miejska, mieszkanie, czyli te, których nie można przewieźć z Berlina do Łodzi. W miarę jak Polacy będą się bogacili, wzrosną również ceny podróży autobusowych i nieruchomości. To naturalne zjawisko. Wchodząc do obszaru wspólnej waluty, polityka monetarna przestaje być dopasowana do tej właśnie dynamiki, lecz odpowiada potrzebom najsilniejszych członków. To nie wychodzi na dobre krajom na dorobku. Drugi powód jest niemniej ważny: to możliwość reagowania w sytuacji kryzysowej, której członkowie Eurolandu nie mają. Można wtedy w razie potrzeby przeprowadzić ruchy dewaluacyjne. To naruszy rzecz jasna interesy wielu grup, ale pomoże całej ekonomii.

Wejście do euro bardziej nam zaszkodzi, niż pomoże?

Polska nie powinna wchodzić do strefy euro. Przynajmniej do czasu, gdy osiągnie 80 proc. unijnego PKB na głowę mieszkańca. Wtedy będzie się to opłacało. Ale nie wcześniej.

Michael C. Burda - amerykańsko-niemiecki ekonomista i szef Instytutu Makroekonomii na Uniwersytecie Humboldtów w Berlinie