Od lat jak mantrę powtarzamy, że gdyby nie polityka prorodzinna – a raczej jej brak – Polki rodziłyby więcej dzieci. Choć fakty świadczą o czymś wręcz przeciwnym, tak się przyzwyczailiśmy do tej myśli, że od polityków oczekujemy rozwiązań. Problem w tym, że wpływ rządu na poziom dzietności jest przeceniony, a sprowadzenie demografii do aspektu ekonomicznego nie rozwiązuje go, lecz pogłębia. Tu dziecko zawsze będzie kosztem, a te – jak wiadomo – należy ograniczać.

Koszty to tylko wymówka

Małgorzata, 28-letnia urzędniczka z podwrocławskiej miejscowości, ma plan: najpierw remont mieszkania odziedziczonego po babci, potem – jak to żartobliwie nazywa – legalizacja trwającego od czterech lat związku, a następnie dzieci. – Raczej dziecko – poprawia się szybko – nie wydaje mi się, byśmy byli w stanie zapewnić odpowiednie warunki dwójce. Co prawda przyszły mąż ma dobry zawód, jest inżynierem, ona też nie zarabia najgorzej, ale sytuacja jest zbyt niepewna, by rzucać się na głęboką wodę. Dziecku trzeba zapewnić wykształcenie, najlepiej od przedszkola, więc wchodzi w grę tylko prywatne, gdzie grupy małe, a opiekunki zaangażowane. Potem dobra szkoła, zajęcia dodatkowe, gimnazjum już najlepiej we Wrocławiu, bo poziom tam wyższy. Będą wydatki. No i oni chcieliby pozwiedzać świat, pożyć pełną gębą, a nie ściubić grosz do grosza, pompując wszystko w dzieci.
Reklama
Z punktu widzenia biznesowej strategii planom Małgorzaty trudno cokolwiek zarzucić. Wyznaczyła jasne cele, określiła źródła powstawania kosztów, założyła poziom wpływów i dokonała bilansu. Wyszło, że może sobie pozwolić na jedno dziecko. Zastosowała mechanizm, któremu – świadomie lub nie – jako społeczeństwo ulegliśmy. Dyskutując o demografii, sprowadziliśmy dzieci do pozycji budżetowej.
Liczby są nieubłagane. Według najnowszego raportu Eurostatu (EuroPOP2010) ludność Polski zmniejszy się z obecnych 38,2 mln do 32,6 mln w 2060 r. Ubędzie ludzi w wieku produkcyjnym, wzrośnie liczba starszych i niepracujących. W 2010 r. wskaźnik dzietności wyniósł 1,4, co oznacza, że taka liczba urodzeń nie gwarantuje prostej zastępowalności pokoleń.
Równie źle jest w całej Unii Europejskiej. W 2010 r. w 14 z 27 krajów wskaźnik ten nie przekraczał 1,5. Jak pisała na łamach DGP prof. Irena Kotowska, „nie tylko należy spodziewać się spadku przyrostu naturalnego w nadchodzących dekadach, spadku lub w najlepszym razie stabilizacji liczby ludności, ale także bezprecedensowych zmian struktur wieku ludności. Przyśpieszenie procesu starzenia się ludności, zwłaszcza w najbliższych dwóch dekadach, będzie występować jednocześnie nie tylko ze spadkiem liczby ludności w wieku produkcyjnym”.
Czy jest ratunek? Chodzi przy tym już nie o odwrócenie trendu, ale chociaż o takie jego zahamowanie, by sytuacja się nie pogarszała. Zwolennicy polityki prorodzinnej odpowiadają: państwo powinno zachęcać ludzi do prokreacji. Mają przy tym na myśli bodźce ekonomiczne, zakładając, że to właśnie niepewność finansowa potencjalnych rodziców jest źródłem problemu. Powołują się przy tym na przykłady państw, które taką politykę prowadzą z powodzeniem: Francję i Szwecję. Tam wskaźniki dzietności wynoszą odpowiednio 2 i 1,94 (dane za 2009 r.), w dodatku na przestrzeni sześciu lat wzrosły. Czy zatem to jest droga do sukcesu? Niekoniecznie.
We Francji istnieje rozbudowany system świadczeń dla matek oraz wpierająca rozrodczość polityka podatkowa. Już w 1987 r. parlament przyjął ustawę, która uznała za rodziny osoby samotnie wychowujące dzieci i związki nieformalne. W ten sposób uzyskały one takie same prawa do zasiłków jak rodziny tradycyjne. Rodziny wielodzietne dostają zasiłki na każde kolejne dziecko, istnieje dobrze zorganizowana sieć całodziennych ośrodków opieki nad maluchami. W sumie prorodzinna polityka kosztowała budżet Francji miliardy euro. Ale odnosi skutek: kraj, który na początku lat 90. miał jeden z najniższych wskaźników dzietności w Europie, dziś jest na czele stawki.
W Szwecji polityka prorodzinna opiera się na trzech filarach: urlopy rodzicielskie, przedszkola i dodatek na dziecko dla wszystkich bez względu na dochód. Płatny urlop rodzicielski wynosi 480 dni, do podziału między obojga rodziców. Jest też tak zwana premia za szybkość: jeśli kolejne dziecko urodzi się w ciągu 30 miesięcy od urodzenia pierwszego, urlop można wydłużyć nawet o rok.
Bardzo podobny do francuskiego model polityki prorodzinnej, określany mianem konserwatywnej, prowadzą Niemcy. Bodźce finansowe mające skłonić tamtejsze kobiety do rodzenia to zasiłek rodzicielski, czyli pieniądze wypłacane rodzicowi przez 12 miesięcy po narodzinach, oraz zasiłek na dzieci. Ten pierwszy wynosi 67 proc. nieopodatkowanych dochodów z poprzedniego roku, ale nie więcej niż 1,8 tys. euro miesięcznie i tylko on kosztuje budżet Niemiec 3,5 mld euro rocznie. Zasiłek na dziecko wynosi 184 euro miesięcznie (na pierwsze i drugie), 190 (na trzecie) i 215 (na każde kolejne). Przyznawany jest do 18. roku życia lub 25., jeśli dziecko się uczy. Od 2009 r. rodzice samotnie wychowujący dzieci otrzymują dodatkowo 100 euro miesięcznie. W niemieckim systemie podatkowym istnieją też ulgi, w ramach których można odpisać koszty wychowania dzieci, oraz kwota wolna od podatku w wysokości 7008 euro na każde dziecko rocznie. Skutek? W 2010 r. liczba urodzeń zmniejszyła się o 12 proc., a wskaźnik urodzeń wynosi 1,36, mniej niż w Polsce. Mimo dziesiątków miliardów wpompowanych w promowanie prokreacji.

Pieniądze są, dzieci nie ma

Jak to się dzieje, że taka sama polityka prowadzona w trzech państwach w dwóch przynosi efekty, a w jednym nie? Można oczywiście uznać, że Niemcy obarczeni są jakimś mankamentem, ale przecież wszyscy wiemy, że kiedy oni się już do czegoś biorą, to skrupulatnie. To niejedyny taki przykład: Węgry przeznaczają na politykę prorodzinną 3,3 proc. swojego PKB i to jest jeden z najwyższych wskaźników w Europie, a współczynnik dzietności od lat jest na dramatycznie niskim poziomie. A już w Stanach Zjednoczonych, które takie sprawy jak prokreacja zostawiają obywatelom, współczynnik dzietności jest na świetnym poziomie – 2,9 w 2009 r.
Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy zajrzymy na nasze podwórko. Tu porównać można jedynie czasy przeszłe z teraźniejszymi. W szczytowym okresie ostatniego wyżu demograficznego, w 1983 r., w Polsce urodziło się 732 tys. dzieci. W 2010 r. – tylko 413 tys. Jednak wbrew powszechnej opinii sytuacja rodziców 20 – 30 lat temu i dziś jest nieporównywalna. Na korzyść współczesności, oczywiście. W ciągu ostatnich 20 lat średnie zarobki wzrosły – w przeliczeniu – z kilkudziesięciu do tysiąca dolarów. Pojawiło się becikowe i ulgi na dziecko odliczane od podatku. Dostępność przedszkoli dziś jest taka sama jak na początku lat 90.: w roku szkolnym 1990/1991 działało 12 308 placówek, do których uczęszczało 987 577 dzieci, co dawało 24 dzieci na jeden oddział przedszkolny. W roku 2010/2011 było 8441 placówek, do których uczęszczało 766 800 dzieci, co daje... 23 dzieci na oddział (dane GUS). Wzrosła liczba dzieci w wieku 3 – 5 lat uczestniczących w zajęciach: w roku 1995/1996 wskaźnik ten wynosił 27,2 proc., dziś 41. To prawda, że ten wynik plasuje nas dużo poniżej średniej unijnej, która wynosi 80 proc., ale jest też faktem, że wzrósł o prawie 60 proc. Urlop macierzyński na pierwsze dziecko wynosi dziś 20 tygodni (140 dni), podczas gdy w latach 80. trwał 112 dni.
Już słyszę głosy oburzenia: ale jak to?! Dowodzić, że państwo polskie prowadzi skuteczną politykę prorodzinną, to jakby przekonywać, że Ameryka wygrała w Pearl Harbor. Ale powtarzam: nie mówimy tutaj o działaniach rządów, ale o obiektywnej sytuacji materialnej Polaków. Ta jest lepsza. Skoro więc warunki ekonomiczne się poprawiły, a liczba urodzeń spada, to albo pierwsze jest nieprawdziwe (że teraz jest lepiej niż za komunizmu), albo nie ma bezpośredniego związku między poziomem zamożności i dzietnością. Przynajmniej takiego, jak byśmy tego oczekiwali.
Wróćmy teraz do Małgorzaty i jej planów. Zastanówmy się, czy rząd rozsądną polityką prorodzinną mógłby jej ułatwić decyzję o posiadaniu drugiego dziecka. Załóżmy, że dostała rok pełnopłatnego urlopu macierzyńskiego, przedszkole jest obowiązkowe i za darmo, rząd płaci jej 100 euro comiesięcznego dodatku na dziecko bez względu na dochody, a ulga podatkowa wzrosła do 3 tys. zł. Czy jej bilans by się poprawił? Oczywiście. Czy na tyle, by zdecydować się na kolejnego potomka? Tu pojawiają się wątpliwości. Przecież Małgorzata nie dostanie od państwa zwrotu wszystkich kosztów wychowania drugiego dziecka, a jedynie poniesie mniejsze. Jej sytuacja materialna obiektywnie się pogorszy.
Można by jeszcze długo ciągnąć te wyliczenia, jednak w końcu i tak dojdziemy do konkluzji, że to absurdalna droga. Ulgi prorodzinne, dodatkowe świadczenia, dłuższe urlopy i reszta arsenału składającego się na politykę prorodzinną nie zwiększą liczby urodzeń, bo nie z tego powodu Polki nie decydują się na dziecko. Problemy ekonomiczne, koszty utrzymania i niepewność przyszłości to tylko wymówka. Powodem są zmiany kulturowe.

Bogacić się i korzystać z życia

Opracowany pod kierunkiem ministra Michała Boniego raport „Młodzi 2011” przytacza badanie, w którym młodzi Polacy odpowiadają, co jest dla nich ważne. Odpowiedzi aktualne porównane są z tymi z 1976 r. Jedna się prawie nie zmienia: ważne jest udane życie rodzinne. W 1976 r. deklarowało tak 72 proc. ankietowanych, w 2007 r. – 78. W pozostałych różnice są olbrzymie. Bycie użytecznym dziś jest ważne dla 70 proc. młodych ludzi, w 1976 r. – dla tylko 32. Prestiż i szacunek chce osiągnąć 72 proc (w 1976 r. – 28), dobre wykształcenie – 80 (wtedy 15), duże pieniądze – 58 proc. (15).
W innym miejscu raport wskazuje, że głównymi ofertami kulturowymi dla młodych ludzi są konsumpcjonizm i ideologia sukcesu. Przytacza też rozterki młodych kobiet: dylemat macierzyństwa (dzieci czy kariera zawodowa), ekonomiczny (praca czy dom), wolności (wychodzić za mąż czy żyć jako singiel).
To nie są wartości, które sprzyjają prokreacji – one stoją z nimi w sprzeczności. Nie oceniając: skierowanie energii życiowej na podwyższanie własnych kwalifikacji i realizację siebie zakłada pewną hierarchię celów, w których obarczenie siebie – jako rodzica – dodatkowymi obowiązkami utrudnia ich realizację. I prokreacyjne bodźce ekonomiczne nie mają tu nic do rzeczy, bowiem stanowią tylko swego rodzaju rekompensatę za stratę (czyli rezygnację z samorealizacji), a nie są wartością samą w sobie. Takich dylematów nie mieli – obiektywnie o wiele biedniejsi – nasi rodzice. Mieli dużo dzieci, bo nie mieli wyboru. Ponieważ w PRL-u brakowało celów ekonomicznych, ludzie spełniali się w rodzinie. Dziś 20- i 30-latkowie mają inne możliwości, więc wybierają: mniej dzieci jest lepsze niż więcej dzieci. A ekonomizacja – to modne słowo – problemu demografii pozwala usprawiedliwić się w swoich oczach. Choć przecież nikt tego usprawiedliwienia tak naprawdę nie wymaga.
Przyjmijmy w końcu do wiadomości, że młodzi ludzie chcą się bogacić i korzystać z życia, a deklarowane udane życie rodzinne jest ważne, ale jeszcze nie dziś. Darmowe przedszkola na każdym rogu i zasiłki nic tu nie pomogą. One są potrzebne tym, którzy już się na dziecko zdecydowali, ale na prokreacyjne decyzje nie wpłyną. Rząd powinien przestać zajmować się czymś tak nieefektywnym jak polityka prorodzinna, bo nie o bonusy tu chodzi, a o wartości, na które politycy – na szczęście – nie mają wpływu. Zamiast tego niech główkują, jak zorganizować w przyszłości państwo, w którym starsi są większością, a na rynku pracy karty rozdają 50- i 60-latkowie. Jeśli kobiety zaczną rodzić, to nie ze względu na becikowe, ale dlatego, że tego zapragną. Wtedy nikt ich nie powstrzyma.