Prognozy demograficzne ONZ wskazują, że ludność Polski będzie się kurczyć i w ciągu półwiecza spadnie do nieco ponad 33 mln z 38,5 mln obecnie. Pod koniec obecnego stulecia ma nas być mniej niż 30 mln, a w wariancie pesymistycznym tylko 16 mln. Natychmiast pojawia się pytanie, jak powinny zachować się elity kraju, gdy dowiedzą się o możliwości realizacji takich scenariuszy. Czy media powinny o tym informować co najmniej tak często, jak o tym, co zjadła na obiad jakaś celebrytka, która jest znana z tego, że jest znana. Czy nachodzące zmiany demograficzne nie powinny być opisywane na pierwszych stronach poczytnych gazet co najmniej tak samo często, jak pisano o mamie Madzi albo Tadzia, wszystko jedno.

Wielokrotnie pytałem dziennikarzy, dlaczego nie mówią o sprawach fundamentalnych, a piszą i mówią o sprawach nieważnych. Odpowiedź zawsze była taka sama. Decyduje oglądalność, klikalność, ludzie się nie interesują demografią, ale interesują się, czy znana celebrytka włożyła majtki pod suknię. Politycy też nie mówią o demografii, bo po co poruszać tematy, które będą istotne dopiero za 10 lub 20 lat, gdy dla nich ważne są tylko te sprawy, które mogą wpłynąć na wynik w najbliższych wyborach, które są najdalej za 4 lata.

>>> Czytaj też: Rybiński: sytuacja demograficzna Polski jest dramatyczna

Te mechanizmy demokracji słupkowo-medialnej powodują, że polski naród zaczyna cierpieć na syndrom żaby, która pływa w garnku z wodą postawionym na gazie. Temperatura podnosi się za wolno, żaba tego nie odczuje i zamiast wyskoczyć – zostanie ugotowana, nie zdając sobie z tego sprawy.

Reklama

Warto pokazać trendy demograficzne prognozowane przez ONZ w pewnej perspektywie. Przed II wojną światową teren ówczesnej Polski zamieszkiwało około 35 mln ludzi. Po wojnie było to 25 mln. Wiele milionów zamordowali niemieccy i sowieccy okupanci, wpływ na te dane miało też przesunięcie granic. Ale można powiedzieć, że w wyniku wojny Polska straciła 10 mln ludzi, czyli prawie 30 proc. ludności. Powszechnie uznajemy to za straszną tragedię narodową.

Jeżeli trendy demograficzne się potwierdzą, to w najbardziej prawdopodobnym scenariuszu Polska straci w tym stuleciu 9 mln mieszkańców, czyli 23 proc., a w pesymistycznym ponad 21 mln, czyli prawie 60 proc. ludności. Czyli na skutek naszej własnej aktywności i działalności może ubyć dwa razy tyle Polaków co podczas wojny. Tamto uznajemy za tragedię, a to, co dzieje się teraz, nikogo nie interesuje, poza specjalistami od demografii, którzy biją na alarm od dłuższego czasu.

Czy to możliwe, żeby elitom było wszystko jedno, czy nas będzie 40 czy 16 mln? Jeżeli nawet odrzucimy argumenty patriotyczne, to pozostają argumenty czysto finansowe. Obecna armia 450 tys. urzędników może się utrzymać, opodatkowując 38,5 mln osób (PIT, CIT, VAT, akcyza, opłaty, mandaty i inne). Ale wraz z upływem czasu okaże się, że wymierający naród nie będzie w stanie utrzymać tylu urzędników i w drugiej połowie XXI wieku ich liczba będzie musiała spaść do poziomu, który był w Polsce na początku transformacji, czyli około 150 tys. Dlatego administracja publiczna, która jest najbardziej wpływową grupą interesów w Polsce, we własnym finansowym interesie powinna zacząć inicjować działania na rzecz uniknięcia demograficznego tsunami. Ale być może administracja też cierpi na syndrom gotowanej żaby – każdy myśli, że jakoś dotrwa na swoim stołku te 10 czy 20 lat do emerytury, a potem niech inni się martwią. Tylko czy będzie emerytura, jak Polacy zaczną wymierać?

Jest też inna historia o żabie, która wpadła do wysokiego garnka pełnego mleka i nie mogła wyskoczyć. Zginęłaby niechybnie, ale wystraszona zaczęła tak szybko przebierać nogami, że ubiła mleko na masło i wyskoczyła. Trzeba się dzisiaj zastanowić, jak wyrwać się z modelu gotowanej żaby, której wszystko jedno, do modelu żaby zmobilizowanej, ubijającej mleko na masło. Jak się zmobilizować?

Kluczową rolę muszą odegrać elity. Takie hasła jak patriotyzm, odpowiedzialność za trwanie narodu, odpowiedzialność za wychowanie w tożsamości narodowej, w dumie z bycia Polakiem, powinny stać się osią komunikacji elit z rodakami. Bo tylko wtedy, gdy naród zda sobie sprawę z zagrożenia jego częściową demograficzną eksterminacją, może podjąć mądre zbiorowe decyzje, na przykład takie, jak ograniczenie pewnych wydatków i zwiększenie innych, które doprowadzą do poprawy dzietności polskich rodzin.

Kwestie demograficzne powinny zacząć spajać partie polityczne, skłócone w innych sprawach. Nie będzie łatwo. Podobno Otto von Bismarck powiedział kiedyś: dajcie rządzić Polakom, a sami się wykończą. W świetle prezentowanych prognoz demograficznych te słowa nabierają nowego znaczenia i stają się bardzo aktualne.