Gdyby na przykład przy wydawaniu publicznych pieniędzy bardziej kierowało się efektywnością niż szlachetnymi intencjami. Te bowiem osiągnięcia pożądanego celu nie tylko nie gwarantują, ale często wręcz od celu oddalają. Ilona Gosk z Fundacji Inicjatyw Społecznoekonomicznych oraz Joanna Tyrowicz z Wydziału Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego w artykule umieszczonym w ostatnim numerze kwartalnika „Liberte” przekonują, że tak się właśnie dzieje. Pokazują, że obecne i zamierzone działania państwa mające służyć walce z bezrobociem przynoszą rezultaty odwrotne od zamierzonych. Więc gdyby nawet ministrowi pracy udało się sięgnąć po pieniądze z Funduszu Pracy (na których trzyma łapę jego kolega z rządu odpowiadający za finanse) i miałby na walkę z bezrobociem dodatkowo 7,6 mld zł, to żadne dodatkowe miejsce pracy od tego nie powstanie. Właśnie dlatego, że politycy – wydając nasze wspólne pieniądze – nie kierują się efektywnością. W dobrze zarządzanej korporacji uznane by to zostało za marnotrawstwo, które jak najszybciej trzeba zlikwidować, żeby firma nie wypadła z rynku.

Pieniądze marnujemy z kilku powodów. Najważniejszy to zły system pośrednictwa pracy. Jest on drwiną z 65 artykułu Konstytucji RP, który gwarantuje nam pomoc państwa w poszukiwaniu pracy. Z badań pracodawców oraz NBP wynika, że do publicznych urzędów pracy trafia zaledwie 10–15 proc. ofert pracy, na które pracodawcy poszukują chętnych. Ponad połowa, a nawet 70 proc., firm w ogóle nie przekazuje informacji o wolnych miejscach do urzędów pracy. Wiedzą bowiem, że to jest nieskuteczne. Z powodu niewydolności systemu pośrednictwa w Polsce szuka się pracy najdłużej ze wszystkich krajów UE. Nawet wtedy, gdy ta praca jest.

W każdym miesiącu w urzędach pracy rejestruje się 250–280 tys. osób. Z tej rzeszy około 180 tys. to ci, którzy pracę stracili i oczekują pomocy w szukaniu nowej, a reszta to absolwenci, do tej pory niepracujący. Tę ćwierćmilionową armię obsłużyć ma 3,5 tys. pośredników oraz 1,5 tys. doradców zawodowych, zatrudnionych w powiatowych urzędach pracy. W skali jednego urzędu oznacza to przeciętnie, że pięciu pośredników ma pomóc miesięcznie 950 bezrobotnym. W innych krajach UE na jednego pośrednika lub doradcę przypada tylko 40 osób.

Nie oznacza to jednak jeszcze, że zatrudnienie dodatkowej liczby doradców rozwiązałoby problem. Raczej nie. Bo w Polsce nie ma systemu, który wynagradzałby pracowników urzędów według osiąganych przez nich efektów, pracownicy są na pensji. Drugą barierą, którą inne kraje Unii usunęły już przed laty, jest niechęć do dopuszczenia do pośrednictwa zewnętrznych, niepublicznych usługodawców i wynagradzania ich wyłącznie za efekty. W trzech etapach. W UE zazwyczaj, jak piszą autorki, za samo pośrednictwo, czyli zetknięcie szukającego pracy z adekwatną do jego kompetencji ofertą, płaci się około 4 euro. Jeśli zostanie on zatrudniony, pośrednik inkasuje już 400 euro. Ale nie od razu. Połowę dostaje w momencie zawarcia umowy o pracę, a drugą dopiero po upływie 3, a nawet 12 miesięcy, jeśli były bezrobotny cały czas pozostaje na liście płac w tej samej firmie. W Polsce ciągle się o tym mówi, ale robi niewiele.

Reklama

Autorki, będące specjalistkami od rynku pracy, nie rozumieją, dlaczego w naszym kraju zrobiono tak wiele, by zamknąć dostęp do zawodu pośrednika pracy. Żeby nim zostać, trzeba ukończyć specjalistyczne studia magisterskie, co blokuje dostęp do zawodu tym, którzy umieją wykonywać ten rodzaj pracy, ale jeszcze nie są magistrami. Bo akurat tutaj o wiele ważniejsze od dyplomu są umiejętności i kompetencje, których jego posiadanie nie gwarantuje. W dodatku te kierunki studiów, które teoretycznie przygotowują do zawodu pośrednika, ciągle oblegane nie są. Najlepsi absolwenci idą więc po ich ukończeniu do biznesu, a najsłabsi do urzędów pracy. Jednocześnie w prywatnych agencjach pracy i organizacjach pozarządowych bardziej ceni się kompetencje niż dyplom. Bez współpracy jednych i drugich pożytek z istnienia urzędów pracy będzie coraz mniejszy. Bez względu na wielkość sum, które przeznaczone zostaną na walkę z bezrobociem.

Gruntowna reforma urzędów pracy to tylko pierwsza bariera, którą trzeba pokonać, by wolne miejsca pracy i ludzie jej szukający mieli do siebie bliżej. Drugą jest rezygnacja z coraz częściej stosowanej praktyki „znakowania bezrobotnych”, czyli mody na większą pomoc raz dla absolwentów, innym razem dla osób 50 plus, a obecnie dla matek powracających z urlopów macierzyńskich. Taka praktyka dewastuje rynek pracy. Diagnoza tego, co robi obecnie Ministerstwo Pracy, jest surowa. Warto się jej jednak przyjrzeć, by nie wyrzucać pieniędzy w błoto i nie podejmować działań, które z pewnością pożądanych skutków nie przyniosą. Nie chodzi o to, by rząd pokazywał, że walczy, ale żeby coś mu się udało.