Kiedy 15 lat temu dzieci na wsi dostały aparaty fotograficzne, nie wiedziały, jak się nimi posługiwać. Gdy niedawno powtórzono doświadczenie, różnica była kolosalna. Teraz już na poziomie pierwszego telefonu komórkowego najmłodsi uczą się patrzeć i widzieć. Opisywanie sytuacji poprzez obraz to współczesna komunikacja, która jest dla nich czymś tak naturalnym jak dla starszych pokoleń rozmowa – podkreśla Adam Mazur, krytyk i historyk fotografii, wykładowca Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie.
Cyfrowa rewolucja zmieniła bowiem świat. Bo jakkolwiek banalnie by to brzmiało, powszechny dostęp do zdjęć, łatwość ich robienia i dzielenia się z innymi zmieniły postrzeganie rzeczywistości. Kiedyś ta rzeczywistość, chwila, była czymś intymnym, wyjątkowym i ulotnym, uchwytnym tylko dla wąskiej grupy osób bezpośrednio jej doświadczających. Aparaty fotograficzne nie towarzyszyły nam w codziennym życiu, braliśmy je tylko na wycieczki czy robiliśmy zdjęcia na imieninach. Proces wykonania fotografii był czasochłonny i wymagał dużej wiedzy. Kupno kliszy, założenie jej tak, aby się nie prześwietliła, precyzyjne ustawienie parametrów aparatu, wykonanie 24 czy 36 zdjęć, w końcu wizyta w zakładzie fotograficznym i niecierpliwe oczekiwanie, co udało nam się na filmie utrwalić. Tylko nieliczni próbowali samodzielnie wywołać zdjęcia w łazience zamienionej w ciemnię. Efekt był taki, że większość przeżyć, tego, co nas spotkało czy dotknęło, pozostawało tylko w sferze zawodnej pamięci. Bo nie było w pobliżu aparatu, a nawet jeśli był, to skończyły się klisze. Ile zdarzeń z dzieciństwa dziś pamiętamy? Ile czarno-białych wyblakłych zdjęć leży w szufladach, a ile przeżyć wartych było takiego uwiecznienia?
Cud cyfryzacji sprawił, że tych problemów młodzi ludzie dzisiaj nie mają. Nawet ich nie rozumieją. Urządzenia rejestrujące obraz są w każdej komórce, tablecie, smartfonie. Stałe ich połączenie z internetem i serwisy społecznościowe pozwalają na błyskawiczne podzielenie się otaczającą nas rzeczywistością z całym światem. Idę ulicą, widzę ciekawe zdarzenie, naciskam ikonkę smartfonowego aparatu, dotykam jeszcze raz i zdjęcie od razu widzi w sieci mój kolega z antypodów. A pozostali w ciągu następnych sekund komentują zdarzenie, oceniają i pomagają zrozumieć. Rzeczywistość przestała być intymna i ulotna. Jest wspólna i na wieki utrwalona.
– Młodzi ludzie już nie piszą listów. SMS-ują, MMS-ują, nieustannie aktualizują status na Facebooku. Zamiast mówić: kocham cię, są w stałym wirtualnym kontakcie. To jest dzisiejsza deklaracja miłości – zauważa Adam Mazur.
Reklama

Cyfrowe śmieci

Rewolucja cyfrowa dokonała tak wielkiej i nagłej zmiany w mentalności całych społeczeństw, że przetoczyła się niczym tsunami po branży fotograficznej. – Nawałnica amatorskich zdjęć z jednej strony zniszczyła utrwalony od lat rynek profesjonalnej fotografii, z drugiej stworzyła pole dla nowych biznesów, które wykorzystują ten niepohamowany pęd zwykłego Kowalskiego do zostania mistrzem obiektywu – ocenia Donat Brykczyński, prezes klubu fotografii prasowej Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.
Rynek początkowo zalały tanie cyfrowe aparaty fotograficzne, zwane kompaktami, które dzięki automatycznym programom pozwalały nawet całkowitemu amatorowi zrobić poprawne zdjęcie sytuacyjne i które od razu można było powtórzyć, jeśli nie spełniało podstawowych oczekiwań. Domowe archiwa zapełniły się tysiącami fatalnie skadrowanych, źle naświetlonych fotek dzieci pluskających się w morskich falach, psów biegających po łące i kotów przeciągających się na kaloryferach.
I pewnie do dziś pozostalibyśmy z tym wątpliwym jakościowo bagażem wspomnień, gdyby nie równoczesny rozwój internetu, powstanie portali społecznościowych i wynalezienie najnowszej fotozabawki – smartfona. Wielki boom tych urządzeń w Polsce spowodował kolejne spustoszenie na rynku cyfrowej fotografii.
– Zrobienie zdjęcia i przesłanie go na serwisy społecznościowe nigdy nie było tak łatwe i tak powszechne. Stąd spadające z roku na rok zainteresowanie cyfrowymi aparatami fotograficznymi. Dla wielu użytkowników to już zbędny wydatek – mówi Jakub Walczak, starszy specjalista ds. marketingu i social media w Ceneo.pl, internetowej porównywarce cen.
– Dane pokazują, że rynek najprostszych aparatów cyfrowych zaczyna się kurczyć. Części osób do robienia zdjęć w zupełności wystarcza smartfon. Utrzymuje się zainteresowanie bardziej zaawansowanymi modelami – mówi Magdalena Michalska-Szmidt, marketing manager Nikon Polska. Smartfony wypierają najtańsze kompakty, dziś sprzedawane już po 200–300 zł. – Obserwujemy spadek sprzedaży aparatów z najniższej półki nawet do 20 proc., patrząc rok do roku – ocenia Maciej Kowalewski, dyrektor marketingu Canon Polska.
Branżę dotknęła nie tylko konkurencja smartfonów, lecz także problemy z pogodą. – Najpierw rynkiem zachwiało tsunami w Japonii, a potem powodzie w Tajlandii. Tamtejsze fabryki komponentów ograniczyły produkcję i pojawiły się braki na rynku. Gdy sytuacja zaczęła wracać do normy, zmieniła się moda – konsumenci chcą już robić zdjęcia lepszej jakości i szukają modeli bardziej zaawansowanych – tłumaczy Marek Rokita, product manager aparatów cyfrowych z firmy Sony.
Zmianę mody wymogły właśnie smartfony. Paradoksalnie niezbyt dobra jakość zdjęć wykonanych telefonem przy jednoczesnej możliwości błyskawicznej ich publikacji i poddaniu publicznemu osądowi spowodowały wzrost zainteresowania wartością fotografii.
– Pojawiła się interakcja, natychmiastowa ocena, wymiana opinii. Wystarczy opublikować swoje zdjęcie w sieci, by od razu otrzymać sygnał zwrotny. Nie zawsze pozytywny. Dlatego szybko dotarło do autorów tych fotek, że liczy się nie tyle samo zdjęcie, ile przekaz, jaki ono niesie – podkreśla Tomasz Zaborowicz z firmy mediowej Oldskul Media.

Amatorzy do nauki

Równie szybko jak cyfrowe śmieci trafiły pod strzechy, domorośli wirtuozi fotografii uświadomili sobie miałkość własnej twórczości.
– Cyfrowa rewolucja pokazała najpierw ludziom, że zdjęcie można zrobić łatwo. Internet uświadomił im jednak, że jak ktoś kupi skrzypce, nie zostaje od razu skrzypkiem. Że trzeba umieć grać – mówi Adam Kozak, fotograf współpracujący z agencją fotograficzną Newspix.
I nagle się okazało, że brakuje źródeł tej wiedzy. Że nawet najbardziej – mówiąc kolokwialnie – wypasione aparaty nie zastąpią człowieka. Amatorzy fotografii coraz bardziej świadomi swoich niedostatków, o co dbają ich krytycy w internecie, zrozumieli, że bez dodatkowych umiejętności, ćwiczeń, mozolnej praktyki ich twórczość stanie się raczej obiektem kpin niż tworzeniem wizerunku.
– Taka już jest ludzka natura, że każdy chce się wyróżnić. Zdjęcie wrzucone do sieci to kolejna cegiełka w budowie własnego indywidualizmu. Żeby jednak budowla miała sens, cegły muszą być solidne. Stąd taki gwałtowny wzrost zainteresowania nauką fotografowania – podkreśla Tomasz Zaborowicz.
Tam, gdzie pojawia się popyt, szybko rośnie podaż. Jak grzyby po deszczu powstają oferty dla amatorów, warsztaty, szkolenia, sesje, szkoły. Te, które istniały już dawniej, muszą walczyć o klienta specjalnymi programami. Szybko okazało się, że na tym rynku szukający pomocy są gotowi nawet zapłacić więcej, byleby mieć gwarancję wartościowej nauki. A ceny są wysokie, nawet stacjonarne weekendowe warsztaty tematyczne bez noclegu czy wyżywienia to wydatek od 400–500 zł wzwyż. Te kilkudniowe, połączone z sesjami w plenerze to już grubo ponad tysiąc złotych. Szkoły zaś życzą sobie od 3,5–4,5 tys. za rok, nie dając państwowego dyplomu. Absolwenci kończą naukę uzbrojeni tylko w wiedzę, która jednak silnie wzmacnia ich pasję.
– Pisać można umieć, ale nie oznacza to, że się od razu napisze książkę. Tak samo jest z fotografowaniem. Dzisiejsza technologia jest przyjazna, pozbawiona tajemnicy alchemii. Nawet nie trzeba specjalnie się szkolić, by zrobić poprawne zdjęcie. Ale żeby zrobić zdjęcie wyjątkowe, trzeba mieć w sobie to coś, pewną wrażliwość, umieć spostrzec temat, wyjątkowość chwili. Tego nie da się nauczyć, ale możemy przekazać podstawy, dać umiejętności, narzędzia, by wrodzoną wrażliwość móc zamienić w sztukę – podkreśla Andrzej Łojko ze Związku Polskich Artystów Fotografików, przy którym funkcjonuje 2-letnie studium fotografii.
Zainteresowanie edukacją fotograficzną rośnie dynamicznie. I nie chodzi tu tylko o umiejętność nastawienia przesłony w cyfrówce z programem manualnym, ale o prawdziwą wiedzę o sztuce. Szczególnie dużą popularnością cieszą się dawne techniki z początków powstania fotografii, mające w sobie najwięcej magii.
– To już nie moda, ale głębokie przeświadczenie o konieczności nauki. Ludzie chcą na nowo odkrywać techniki tradycyjne, fotografię analogową. Uczą się wywoływać filmy, wykonywać zdjęcia metodami z XIX w. Z drugiej strony dużą popularnością cieszą się warsztaty tematyczne – ślubne, portretowe, a także te mistrzowskie, specjalistyczne, jak fotoreportaż i reklama – wylicza Michał Wilczewski, wykładowca z Akademii Fotografii w Warszawie.
Specjaliści są zgodni, że rozwój technologii zabije niektóre zawody. Umiejętność robienia zdjęć staje się bowiem tak samo podstawowa i konieczna, jak prowadzenie samochodu. – Zawód fotografa upada. Dziś trzeba być specjalistą w danej dziedzinie, np. geologiem czy archeologiem, a fotografowanie to tylko dodatkowa, niezbędna umiejętność – nie pozostawia wątpliwości Andrzej Łojko.
– Wystarczy Photoshop, książki, weekendowy kurs i można robić zdjęcia takie jak zawodowcy. To nie slogan. Profesjonaliści mają problem, muszą szukać nowej drogi dla siebie, ich praca ma sens już tylko w rynkowych niszach. Choć wciąż mają przewagę na etapie postprodukcji, to również i tu coraz ważniejsi stają się fotoedytorzy, ludzie, którzy z zalewu fotografii wybierają te najbardziej wartościowe – zaznacza krytyk fotografii Adam Mazur.

Aparat ma wyglądać

Amatorów w starciu z zawodowcami wspomaga nie tylko edukacja, lecz także technika. Sprzęt jest coraz lepszy i coraz tańszy.
– Jeszcze rok temu na Ceneo.pl można było znaleźć 3,7 tys. ofert sklepowych z lustrzankami. Obecnie jest ich ponad dwa razy więcej! Przy czym nie zmieniła się sama liczba produktów oferowanych przez producentów. Oznacza to więc, że pojawiło się więcej sklepów z tym sprzętem. Jednocześnie mocno spadły ceny profesjonalnych aparatów. To jedyna szansa, by producenci mogli powalczyć o użytkowników komórek – podsumowuje Jakub Walczak z Ceneo.pl.
A walka jest gorąca. I to nie tylko na ceny. – Kupno lustrzanki to wejście w pewien system. Z akcesoriami, lampami błyskowymi, obiektywami. Tak firmy budują swoją grupę użytkowników lojalnych wobec systemu – mówi Marek Rokita z Sony.
Rośnie rynek sprzętu ze średniej i wyższej półki, z wymiennymi obiektywami. Znawcy rynku mówią nawet o pewnej typowo polskiej mentalności – chęci pokazania się. Nasi rodzimi konsumenci preferują aparaty masywne, z dużymi obiektywami. Przypominające profesjonalny sprzęt. Mając do wyboru małe, cienkie kompakty naprawdę wysokiej jakości, warte 1,5–2 tys. zł, są skłonni dorzucić kilka setek, by stać się posiadaczem aparatu hybrydowego, z dużym zoomem, sprawiającego wrażenie zawodowej lustrzanki, choć nadal to kompakt. Ale za to wygląda.
– To trend mediów społecznościowych. Potrzeba dzielenia się, publicznej autoprezentacji i posiadania odpowiedniego sprzętu. Kategoria prosumentów, czyli konsumentów zaangażowanych w fotografię i promowanie produktów ulubionej marki, jest znana od dawna na Zachodzie. U nas dopiero się rozwija – zauważa Maciej Kowalewski z Canon Polska.
Ta grupa ambitnych i wymagających użytkowników sprzętu foto śledzi nowości na rynku i aktywnie dyskutuje w mediach społecznościowych.

Akty i fotoekspedycje

Najważniejsi producenci branży fotograficznej doskonale zdają sobie sprawę, że wiatr w edukacyjne żagle Polaków dziś wieje z pełną siłą, ale by wiał przez następne lata, trzeba mu pomóc. Dlatego zręcznie podtrzymują ten amatorski zapał.
– Dostępność aparatów cyfrowych systematycznie rośnie, a wraz z nią oczekiwania użytkowników w zakresie możliwości rozwoju własnego potencjału twórczego. Projekty edukacyjne, takie jak prowadzone przez Nikon Polska – Szeroki Kadr i Akademia Nikona – umożliwiają zdobywanie zarówno wiedzy teoretycznej, jak i praktycznych umiejętności fotograficznych – przekonuje Magdalena Michalska-Szmidt, marketing manager Nikon Polska.
– Właśnie ruszamy z ogólnoeuropejską kampanią „Czas na twój kolejny krok”. W jej ramach będziemy umieszczać na naszej stronie internetowej kursy wideo, galerie przykładowych zdjęć, a także artykuły edukacyjne stworzone z udziałem światowej klasy fotografów, ambasadorów naszej marki – zdradza Maciej Kowalewski z Canon Polska. Kampania pojawi m.in. na Facebooku, który stał się istotnym narzędziem komunikacji producentów sprzętu z fanami fotografowania.
Światowi potentaci dobrze rozpoznali potrzeby polskiego rynku, który goni sprawdzone rozwiązania z Zachodu, ale i rodzime firmy nie pozostają w tyle. – Latem 2008 r. pierwszy obóz fotograficzny okazał się strzałem w dziesiątkę. Od tamtego czasu zainteresowanie takim sposobem spędzania wakacji rośnie bardzo szybko. Młodzież garnie się do nauki fotografowania, dwa lata temu po raz pierwszy przygotowaliśmy nawet turnus dla dzieci ze szkół podstawowych – mówi Marcin Lasota z firmy turystycznej Chris. Fotografia znalazła się na drugim miejscu wśród najchętniej rezerwowanych tematycznych obozów, zaraz za tymi związanymi ze sportami wodnymi.
Pęd do fotograficznej wiedzy jest tak silny, że nawet duże pieniądze nie stanowią przeszkody. Rekordy popularności biją fotoekspedycje, czyli zorganizowane turystyczne wyjazdy pod opieką profesjonalnego fotografa. I nie chodzi tylko o – niemniej także urokliwe – eskapady w Góry Świętokrzyskie czy podwodne eksploracje okolic Helu, za które trzeba zapłacić 2–3 tys. zł, lecz także o egzotyczne wojaże na krańce świata, co kosztuje od 10–12 tys. w górę. – Zdjęcia z imienin u cioci już nie robią na nikim wrażenia. Dziś trzeba adrenaliny, ekstremum. Na takim wyjeździe pasjonaci liczą na zdjęcie życia, jak myśliwi czekają na zdobycz, którą wywieszą potem na ścianie w swoich apartamentach – opisuje Tomasz Zaborowicz, organizator fotosafari w Republice Południowej Afryki.
Kto nie lubi komarów i całodobowych przelotów albo po prostu nie ma tyle pieniędzy, może zapolować na zapewniające równie wysoką dawkę emocji sesje aktowe. Warsztaty z udziałem nagich modelek to kolejny przykład zarabiania na fotograficznej pasji. Najbardziej rozpowszechnionym sposobem jest skorzystanie z ogłoszeń w popularnych portalach modowych. Amator mocniejszych wrażeń ogłasza nabór modelek, którym za kilka godzin pozowania bez bielizny proponuje od 200 do 300 zł. Zainteresowanych takim zajęciem jest sporo, choć czasami wizyta w hotelu (to oferta bardziej zamożnych adeptów fotografii) lub pobyt w plenerze (wersja biedniejszych) kończy się dla modelki zwykłą próbą podrywu. Zdarza się też często, że fotograf robi sobie zdjęcie z nagą dziewczyną i puszcza je w świat w ramach specyficznie pojętej autoprezentacji. Gdzie tu zdobywanie doświadczenia? Cóż, cel uświęca środki.
– Zalewa nas fala warsztatów, które organizują amatorzy. Ludzie, którzy niedawno sami uczestniczyli w takich zajęciach, a teraz udają, że nauczają innych. Pomysł mają prosty, wystarczy zatrudnić modelkę aktową i rozreklamować szkolenie, a chętni się znajdą. I rzeczywiście chętnych nie brakuje, ale takie szkolenie nic nie daje prócz pooglądania sobie nagiej modelki – opowiada właścicielka firmy fotograficznej Fotoszopa. Tłumaczy, że profesjonalne „gołe” warsztaty trwają czasami kilka dni, a praktyka, czyli zdjęcia z modelką, to tylko ułamek zajęć, bo reszta to merytoryczne wykłady, nauka obsługi aparatu i postprodukcja, czyli komputerowa obróbka zdjęć.
Dla tych, którzy zdobyli już umiejętności, ofert współpracy też nie brakuje. Wirtualne bazy danych zapraszają do archiwizowania zdjęć, kiedy cyfrowymi danymi zapchają się domowe laptopy, a nawet przenośne twarde dyski. Pierwsze gigabajty pamięci są najczęściej darmowe, by wynająć w chmurze większy magazyn, z reguły trzeba już płacić miesięczny abonament, od kilkunastu złotych. Internetowe księgarnie oferują druk albumów, które sami możemy sobie zaprojektować dzięki ich banalnie prostym, intuicyjnym programom komputerowym. Nie wychodząc z domu, można stworzyć w kilka godzin projekt albumu na dzień babci, wgrać zdjęcia wnucząt, zapłacić kilkadziesiąt złotych przelewem i nestorka rodu za dwa dni otrzyma pocztą niepowtarzalny prezent, którym nawet bez dostępu do internetu będzie się mogła chwalić sąsiadkom.

Pozdrawiamy płocczan

O wciąż powstających portalach tematycznych wykorzystujących możliwości smartfonów czy tabletów można napisać książkę. Jak np. o Placeknow.com, laureacie międzynarodowego konkursu na najlepszy pomysł internetowego biznesu, Startup Open 2012, którego organizatorem jest Fundacja Kauffmana z USA. Grupa polskich zapaleńców zaproponowała fotograficzną mapę świata, gdzie użytkownicy dzielą się zdjęciami i opisami najciekawszych atrakcji danej miejscowości. – Nasz system przedstawia personalizowane rekomendacje miejsc widziane okiem turystów i mieszkańców. Chcemy, by pokazali innym turystom realny obraz miejsca, a nie reklamowe widoczki – tłumaczy Tomasz Szczęsny, dyrektor portalu.
Wkrótce na rynek oprogramowania smartfonów trafi aplikacja – radar rekomendowanych miejsc. Wystarczy pojawić się w pobliżu takiego punktu na mapie świata, a telefon sam nas powiadomi, że tuż za rogiem czeka perełka kultury.
Tego typu portale są darmowe dla użytkowników, a zarabiają na swojej popularności. Im więcej wejść internautów na ich stronę, tym więcej trzeba zapłacić za reklamowanie się u nich.
– Najważniejszy jest pomysł. Jeśli go mamy, potrzeba jeszcze zgranego zespołu i jasno określonego celu. Pieniądze są ważne, ale zaczynać można w zasadzie od zera. Z doskonale opracowanym projektem znacznie łatwiej znaleźć sposób jego finansowania, zarówno u prywatnych inwestorów, jak i ze środków unijnych – podkreśla Tomasz Szczęsny.
Jednak ani dotacja, ani nawet dobry pomysł nie zawsze są gwarancją sukcesu, o czym przekonała się Lucyna Galik, twórczyni projektu CiemnaIzba.pl. Z unijnych środków stworzyła firmę oferującą profesjonalne zdjęcia żywności. – Uwielbiam fotografować, ale kryzys i recesja to zły czas na taki biznes. Ceny za tego typu usługi spadły kilkukrotnie w porównaniu z poziomem sprzed kilku lat. Dziś zdarza się, że klient proponuje wykonanie kampanii reklamowej i oferuje 90 zł za zdjęcie, z przekazaniem pełnych praw majątkowych – opowiada Lucyna Galik.
Są jednak i tacy, którzy fotografię traktują tylko jako przygodę. Twórcy fotobloga Worldface.eu jeżdżą po Europie i robią zdjęcia zwykłym ludziom. – Zaczepiamy ich na ulicy, pytamy, skąd są, czym się zajmują, i prosimy o powtórzenie po polsku: „Pozdrawiam wszystkich płocczan”, bo pochodzimy z tego miasta i chcemy je promować na świecie. W necie umieszczamy fotografie i nagranie słownych łamańców – śmieje się Paweł Jakubowski, współzałożyciel serwisu. Razem z kolegą zwiedził już w ten sposób kilkanaście państw. – Nie planujemy na tym zarabiać, wystarczy, że uda nam się w ramach współpracy dostać zniżkę na hotel czy przelot. To nasze hobby, sposób na spędzanie wolnego czasu i na razie chcemy, by tak zostało – dodaje Paweł Jakubowski.