Związki zawodowe mają wiele słusznych postulatów i mogłyby być pożyteczne dla maluczkich pracowników, którzy w jakimkolwiek starciu z wielką firmą dysponującą armią prawników są raczej bez szans. Truizmem jest stwierdzenie, że istnienie związków zawodowych jest niezbędne do utrzymania równowagi między pracownikami a pracodawcami, a także do kontrolowania i wyłapywania nadużyć tych drugich wobec tych pierwszych.

Związki zawodowe, dzięki temu, że reprezentują mnóstwo pracowników, mają bardzo silny mandat przetargowy w negocjacjach nie tylko z pracownikami, ale nawet z rządem.

Ale nie w Polsce, przede wszystkim z własnej winy. Przez ostatnie lata największe związki w kraju stały się zamkniętymi organizacjami, reprezentującymi interesy wybranych branż i pracowników. Przykłady?

W minionej dekadzie Polska znalazła się na czwartym miejscu pod względem tempa spadku wskaźnika uzwiązkowienia wśród państw organizacji OECD, grupującej obecnie 34 najsilniej uprzemysłowione państwa świata. W zeszłym roku do członkostwa w związkach przyznawało się tylko 6 proc. ankietowanych, co przekłada się na 12 proc. pracowników. (więcej na ten temat)

Reklama

Jak wynika z badań CBOS z 2012 roku, relatywnie najwięcej związkowców jest wśród osób pracujących w przemyśle, oświacie, ochronie zdrowia oraz administracji publicznej. Z kolei stosunkowo najmniej – zaledwie 2 proc. - wśród zatrudnionych w handlu i usługach. Warto przypomnieć, że w usługach pracuje 57 proc. spośród wszystkich pracujących w Polsce.

Piszę ten felieton z perspektywy pracownika reprezentującego młode pokolenie Polaków, które mimo że jest najlepiej wykształcone w historii naszego kraju (sic!), ma gigantyczny problem ze znalezieniem pracy, nie wspominając nawet o pracy na etacie. Wśród dzisiejszych 20- i 30-latków panuje przekonanie, że związki zawodowe nie tylko nie działają w ich interesie, lecz działają na ich szkodę. Bo przecież im więcej przywilejów dla zasiedziałych na etatach górników i przemysłowców (20 proc. wśród wszystkich związkowców) tym mniej pieniędzy na zatrudnianie młodych.

W odczuciu mojego pokolenia, związki zawodowe stały się przez ostatnie lata tym, z czym powinny walczyć: grupką kolesi na świetnie płatnych stanowiskach, którzy w rozmowach z rządem i pracodawcami domagają się jeszcze większych przywilejów dla tych, którzy mają ich w nadmiarze, np. górników na etatach, zarabiających znacznie powyżej średniej krajowej, których zwolnienie bez gigantycznej odprawy jest niemal niemożliwe (przeciętna pensja w górnictwie wynosi ponad 6,5 tys. zł).

Niestety, przez to, że związki zostały zawłaszczone przez kilka grup pracowników, interesy większości zatrudnionych są zupełnie pomijane. Związkowców nie obchodzi to, że coraz więcej młodych i zdolnych ludzi ląduje na bezrobociu albo emigruje na Zachód. Zresztą, skoro przeciętny związkowiec jest o 5 lat starszy od średniej wśród wszystkich pracowników, dlaczego miałby się przejmować losem dwudziestolatków?

Słysząc więc informację o tym, że przedstawicie trzech największych central związkowych zapowiedzieli na 11 września wielką akcję protestacyjną, nie myślę, że to dobrze, bo ktoś walczy o moje prawa. Wyobrażam sobie raczej wąsatych i lekko podchmielonych zadymiarzy, którzy palą opony w centrum Warszawy, bo przecież raz na jakiś czas trzeba pokazać, że się robi cokolwiek.

Tym razem protest będzie trwał "dni, tygodnie i miesiące", zapowiadają szefowie związków. Będę więc widzem zupełnie niezrozumiałego dla mnie spektaklu palenia opon i burd w imię interesów grupki kolegów. Pocieszam się, że w na widowni obok mnie siedzieć będzie większość pracowników w Polsce, 14 proc. bezrobotnych Polaków oraz 2 miliony emigrantów zarobkowych. I na pewno nikt nie będzie klaskać na bis.

>>> Polecamy: Solska: Kogo reprezentują związki?

ikona lupy />
Daniel Rząsa, szef redakcji Forsal.pl. Fot. Wojciech Górski / Forsal.pl / Picasa