Aby pozbyć się Władimira Putina, Waszyngton musiałby doprowadzić do znaczących obniżek cen ropy i wciągnąć Moskwę w kosztowny wyścig zbrojeń – powiedział w rozmowie z „Dziennik.pl” George Friedman, założyciel i prezes think-tanku Stratfor. – Wyobraźcie sobie stan rosyjskiej gospodarki przy cenie baryłki oscylującej wokół 30–40 dol. i zmniejszonym zapotrzebowaniu na rosyjskie surowce w Europie. Nastąpiłaby natychmiastowa destabilizacja – mówił politolog.

Nie tylko szef Stratforu jest zdania, że Ameryka powinna uderzyć tam, gdzie Rosjan zaboli najbardziej: w ceny surowców. Coraz głośniej mówią o tym też politycy, w tym niedawno przewodnicząca senackiej komisji ds. surowców naturalnych i energii Mary Landrieu. – Ostatnią rzeczą, jakiej chcieliby Putin i jego kumple, jest wejście USA do energetycznego wyścigu – grzmiała demokratka podczas niedawnego posiedzenia komisji. Do tej dyskusji przyłączył się nawet szanowany inwestor i miliarder George Soros. Pod koniec marca zaproponował, aby Ameryka obniżyła ceny ropy poprzez wyprzedaż własnych zapasów zgromadzonych w ramach rezerwy strategicznej wynoszącej 700 mln baryłek. To zapas, który wystarczy na 200 dni.

Zwolennicy złamania Rosji niskimi cenami ropy nie uważają swojego planu za political fiction. Argumentują, że w podobny sposób udało się złamać Związek Radziecki; że wciąż połowę rosyjskich wpływów budżetowych stanowią zyski ze sprzedaży gazu i ropy; że kolejne budżety konstruowane są przy założeniu coraz wyższych cen czarnego złota. O ile w 2005 r. Rosja miała sporą nadwyżkę budżetową (8 proc. PKB) przy cenie baryłki oscylującej wokół 50 dol., o tyle zdaniem analityków w tym roku do zrównoważenia budżetu będzie potrzebowała cen na poziomie 100–110 dol. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze koronny argument: że Ameryka jest na najlepszej drodze do energetycznej niezależności i że powinna wykorzystać to do zatrzęsienia geopolityczną szachownicą.

Łupkowa rewolucja faktycznie pozwoliła pobić w Stanach kilka rekordów. Pod koniec ub.r. kraj zaczął wydobywać więcej gazu niż Rosja, a ropa ukryta w łupkach z Teksasu i Północnej Dakoty pozwoli w 2016 r. na wydobycie 9,6 mln baryłek dziennie – więcej niż Arabia Saudyjska dzisiaj. Co prawda w mocy wciąż jest zakaz eksportu czarnego paliwa – spuścizna po kryzysie energetycznym z lat 70. – ale Biały Dom i Kongres znajdują się pod silną presją naftowego lobby, aby go znieść. Zwolennicy powyższej strategii uważają, że pozwoli to stworzyć rynkową nadwyżkę, która pociągnie ceny ropy w dół. A wraz z nimi – rosyjski budżet i Putina.

Reklama

Tyle że nie będzie to takie proste. Zdaniem niektórych źródeł Rosję zabolałoby obniżenie cen ropy już do poziomu 80 dol. za baryłkę. Moskwa musiałaby wtedy albo drastycznie obciąć wydatki, ryzykując niepokoje społeczne, albo się zadłużyć. Problem z tym drugim wyjściem z punktu widzenia USA jest taki, że Rosja nie obawia się wzrostu zadłużenia, bowiem dług publiczny jest tam znacznie niższy niż w krajach Zachodu i wynosi 11 proc. PKB. Gdyby cena ropy ustabilizowała się przez trzy kolejne lata na poziomie 80 dol. za baryłkę, zadłużenie wzrosłoby na koniec 2016 r. tylko o 5 pkt proc. W tym tempie Moskwa osiągnęłaby średni poziom zadłużenia wśród krajów OECD – 113 proc. – za 60 lat.

Z tym że chętnych na rosyjskie papiery dłużne pewnie nie byłoby zbyt wielu, bowiem obecnie agencja S&P wystawia im rating BBB-, czyli najniższy szczebel inwestycyjny. Podczas długotrwałego spadku cen ropy Moskwa stanęłaby wobec konieczności szukania inwestorów na gwałt, co znacznie podwyższyłoby koszty obsługi długu. Sytuację mógłby jednak uratować bank centralny, który zgromadził olbrzymie rezerwy w wysokości 470 mld dol. A ponieważ rubel słabnie zazwyczaj wraz ze spadkiem cen ropy, zapewniłoby to dodatkową poduszkę dla rosyjskiego budżetu. Tak jak to miało miejsce w 2012 r., kiedy notowania baryłki spadły ze 120 do 90 dol.

>>> Gazprom da Ukrainie więcej czasu na spłatę zadłużenia

Gwałtowna obniżka cen?

Aby naprawdę zaszkodzić Rosjanom, Amerykanie musieliby doprowadzić do głębszego i bardziej długotrwałego spadku cen ropy – takiego, jaki miał miejsce pod koniec zimnej wojny. Mowa o okolicach 30–40 dol. za baryłkę lub mniej. To jednak jest mało prawdopodobne, chociażby z tego względu, że zdaniem Międzynarodowej Agencji Energii Ameryka będzie w stanie utrzymać produkcję ropy na tak wysokim poziomie tylko do końca dekady. Dodatkowo technologie umożliwiające łupkową rewolucję są opłacalne tylko przy drogiej ropie.

Ostatecznie jednak obniżenie cen ropy nie tylko nie zaszkodzi Rosji, ale też wywoła poważne komplikacje w innych, ważnych dla Waszyngtonu, regionach świata. Chodzi o Bliski Wschód, w tym zwłaszcza Arabię Saudyjską, która jest zarówno największym producentem, jak i eksporterem na świecie. Saudyjska gospodarka jest w jeszcze większym stopniu uzależniona od sprzedaży ropy niż rosyjska – sektor naftowy zapewnia ponad 90 proc. przychodów z eksportu i ponad 90 proc. dochodów budżetowych – na dodatek saudyjskiej ropie nie towarzyszą złoża gazu ziemnego, które Rosji dają większe pole manewru.

Ewentualny znaczący spadek cen ropy oznacza, że saudyjski budżet nie będzie się dopinać, a to spowoduje poważne konsekwencje społeczne. Pod względem dochodu na jednego mieszkańca Arabia Saudyjska jest krajem dość bogatym, ale zarazem pełnym nierówności. Znajduje się w światowej czołówce pod względem przyrostu naturalnego, ale nie idzie za tym rynek pracy. Bezrobocie wśród młodych mężczyzn (18–25 lat) przekracza 50 proc., nic zatem dziwnego, że radykalny islam i organizacje terrorystyczne trafiają tam na podatny grunt.

Dopóki saudyjskie władze mają duże dochody z ropy naftowej, mogą kupować sobie spokój, subsydiując ceny wielu produktów lub fundować wielkie programy społeczne – jak ten zaproponowany przez króla Abdullaha na fali arabskiej wiosny o wartości 500 mld dol. Spadek wpływów przez dłuższy czas oznacza, że gdzieś trzeba będzie szukać oszczędności, a to z kolei grozi rewolucją przeciw rodzinie królewskiej, szczególne że wielu Saudyjczykom nie podoba się sojusz ich kraju ze Stanami Zjednoczonymi. Problem dotyczy zresztą większości państw Bliskiego Wschodu, z których spora część to amerykańscy sojusznicy. Arabska wiosna pokazała, jak wielkie pokłady niezadowolenia społecznego tkwią w regionie, zatem pierwszą konsekwencją obniżania przez USA cen ropy nie byłoby uderzenie w Rosję, lecz oddanie Bliskiego Wschodu w ręce antyamerykańskich fundamentalistów. Nie mówiąc już o tym, że bliskowschodni producenci ropy za pośrednictwem OPEC nie dopuszczą do takiego spadku, bo absolutnie nie jest to w ich interesie.

Nie jest to też w interesie koncernów naftowych, które aby dostać się do coraz trudniej dostępnych złóż, muszą inwestować coraz większe pieniądze. Moment, w którym te inwestycje zaczną się zwracać, mocno odsunąłby się w czasie, a w przypadku niektórych – nie nastąpiłby w żadnej przewidywalnej przyszłości. Poza tym, gdyby Waszyngton dążył do zbijania ceny surowca, uderzałby także we własne przedsiębiorstwa – w szóstce wielkich prywatnych koncernów naftowych świata, trzy to firmy amerykańskie – ExxonMobil, Chevron i ConocoPhillips.

Stron, którym opłaca się znaczące obniżenie cen ropy, nie jest wiele. Paradoksalnie, nie zależy na tym nawet niektórym jej importerom. Tak jest w przypadku Europy, której gospodarki by na tym skorzystały, ale oznaczałoby to zarazem utratę względnego bezpieczeństwa na Bliskim Wschodzie – gwarantowanego wprawdzie przez Amerykanów – i jeszcze większe niż obecnie fale imigrantów z tego regionu, z czym już mogłaby sobie nie poradzić. Jedynymi znaczącymi graczami na rynku, którym tania ropa byłaby na rękę, są Chiny, Japonia, Indie i Korea Południowa, będące w komplecie w pierwszej piątce największych importerów. Ale ani Japonia, ani Chiny nie mają interesu, by za bardzo osłabiać Rosję. Tokio traktuje ją jako potencjalną przeciwwagę dla Chin, Chiny – dla Stanów Zjednoczonych.

>>> Czytaj także: Serbia wstrzymuje budowę gazociągu South Stream