Bannockburn w środkowej Szkocji jest dla zwolenników niepodległości miejscem szczególnym. Tu 800 lat temu – 23–24 czerwca 1314 r. – wojska Roberta I Bruce’a rozbiły dwukrotnie liczniejsze oddziały angielskie, co przyczyniło się do tego, że Szkocja na następne prawie 400 lat utrzymała niezależność. Tu, pod stojącym na polu bitwy konnym pomnikiem Roberta Bruce’a, co roku wiece urządza Szkocka Partia Narodowa, za sprawą której odbywa się dzisiejsze referendum w sprawie wystąpienia ze Zjednoczonego Królestwa. Niezależność od Londynu jest dziś bliżej niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich 307 lat, ale ewentualna wygrana w plebiscycie to dopiero początek następnego etapu odbudowy państwowości.

Nawet jeśli zwolennicy secesji wygrają – co według sondaży jest równie prawdopodobne jak to, że przegrają – Szkocja nie stanie się niepodległym państwem ani jutro, ani wtedy, gdy opublikowane zostaną oficjalne wyniki. Autonomiczny rząd w Edynburgu mówi o marcu 2016 r., choć może się to okazać terminem zbyt optymistycznym. Mimo że Londyn wyraził zgodę na referendum, rozwód nie musi wyglądać tak gładko.

Najważniejszym punktem spornym będzie podział zadłużenia, szczególnie że szkocki premier Alex Salmond kilka razy mówił, że jeśli Londyn nie zgodzi się na unię walutową, to Szkocja nie będzie się czuła zobowiązana do spłacania brytyjskiego zadłużenia. A chodzi o duże pieniądze, bo jeśli wyliczać je na podstawie populacji, to na Szkocję przypadałyby 92 miliardy funtów. Ponadto, mimo że większość spraw już teraz leży w gestii szkockiego rządu i parlamentu, kilka kluczowych dla funkcjonowania państwa dziedzin trzeba by było zbudować od zera. Chodzi np. o armię, służby wywiadowcze, służbę dyplomatyczną. Szkocki rząd przekonuje wprawdzie, że postawą armii mogą być te oddziały, które teraz mają siedzibę w północnej części wyspy, a za 10 lat armia będzie liczyć 15 tys. żołnierzy i 5 tys. rezerwistów, a budżet na obronę sięgnie 2,5 miliarda funtów rocznie, ale Londyn uważa te plany za nierealistyczne i przekonuje, że niepodległa Szkocja nie będzie w stanie obronić się przed żadnym zagrożeniem.

Szacunki, ile będzie kosztować stworzenie organów niezbędnych, by Szkocja mogła niezależnie funkcjonować, różnią się tak jak niemal wszystkie gospodarcze wyliczenia przedstawiane przez obie strony – brytyjskie ministerstwo skarbu twierdzi, że już na starcie będzie na to potrzebowała 2,7 miliarda funtów, podczas gdy rząd w Edynburgu ochoczo podchwycił opinię prof. Patricka Dunleavy’ego z London School of Economics, według którego wystarczy 200 milionów. – Banki chcą się wyprowadzić na południe? Świetnie, niech sobie idą. Stworzymy własne, które będą służyć ludziom, a nie bankierom. Londyn chce zabrać Tridenty (pociski nuklearne wystrzeliwane z łodzi podwodnych, których baza znajduje się w Szkocji – red.)? Nie potrzebujemy ich, niepodległa Szkocja będzie pokojowym krajem – mówi nam Paul Bassett, który prowadzi kampanię w Glasgow, potwierdzając przypuszczenia, że niepodległa Szkocja będzie krajem znacznie bardziej lewicowym niż Wielka Brytania (nacjonaliści z SNP są wbrew nazwie partią centrolewicową).

Reklama

Dopóki sondaże wskazywały na bezpieczną przewagę przeciwników secesji, czyli jeszcze dwa tygodnie temu, Anglicy traktowali referendum z pewną nonszalancją. – A niech się odłączają, jeśli nie chcą Wielkiej Brytanii – można było usłyszeć po południowej stronie granicy. Gdy jednak scenariusz rozpadu stał się realny, nie na żarty się zaniepokoili. Niepodległość Szkocji oznacza poważne zmiany także dla pozostałej części kraju. Nie wiadomo nawet, jak miałby się on dalej nazywać – Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii powstało po unii Anglii i Szkocji w 1707 r., zatem nazwa straciłaby historyczne uzasadnienie. Zjednoczone Królestwo Anglii, Walii i Północnej Irlandii czy Południowa Wielka Brytania brzmią trochę gorzej.

Zresztą nie wiadomo, jak długo taka nowa wersja mogłaby obowiązywać – niepodległość Szkocji rozbudzi nastroje separatystyczne wśród Walijczyków i może rozniecić na nowo konflikt w Irlandii Północnej, gdzie katolicka mniejszość chce zjednoczenia wyspy, a protestanci są silnie związani z Londynem. Na razie, w przypadku secesji Szkocji, kraj roboczo nazywany przez media „resztą Zjednoczonego Królestwa” straciłby 8,5 proc. ludności, co przełożyłoby się np. na siłę głosu w Unii Europejskiej i 32 proc. powierzchni, co i tak niezbyt wielką Wielką Brytanię zepchnęłoby na poziom Surinamu, a od strony gospodarczej – 7,7 proc. wartości dodanej brutto oraz 90 proc. złóż ropy naftowej i gazu ziemnego. Natomiast Royal Navy straciłaby jedyną swoją bazę – Faslane pod Glasgow – w której cumują okręty z głowicami nuklearnymi. Zarówno dzierżawienie bazy, jak i przeniesienie bazy na południe, co trochę potrwa, wzmocnią wrażenie, że z niegdysiejszego imperium niewiele zostało.

Za winnego ostatniego aktu dekonstrukcji uznany zostanie David Cameron i w przypadku wygranej zwolenników niepodległości Szkocji z pewnością pojawi się presja na brytyjskiego premiera, by podał się do dymisji, a być może także na przedterminowe rozpisanie wcześniejszych wyborów. Tu rodzi się następny kłopot – czy powinny się one odbywać również w Szkocji, czy też nie. Secesja północnej części wyspy zmieni też polityczny krajobraz Wielkiej Brytanii w dłuższej perspektywie. Odeszłaby z niej część kraju, w której silną pozycję ma Partia Pracy, a konserwatyści praktycznie nie istnieją, co powoduje, że laburzystom byłoby znacznie trudniej uzyskać bezwzględną większość w Izbie Gmin. – Kocham mój kraj bardziej niż moją partię – zapewniał kilka dni temu Cameron, odnosząc się do politycznej opłacalności „pozbycia się” nieprzyjaznych konserwatystom okręgów wyborczych.

Znaczenie ewentualnej niepodległości Szkocji będzie wykraczało daleko poza Wyspy Brytyjskie. Po II wojnie światowej nie było w Europie Zachodniej żadnej zmiany granic, a sukces secesjonistów doda wiatru w żagle wszystkim ruchom separatystycznym. Oprócz wspomnianych już Walijczyków o własnym państwie myślą lub zaczną myśleć Katalończycy, którzy w listopadzie będą głosować nad oderwaniem się od Hiszpanii (tego referendum Madryt nie autoryzował), Baskowie, Flamandowie, Bretończycy, Korsykanie czy mieszkańcy północnych Włoch, nie mówiąc już o jeszcze liczniejszych możliwościach zmian granic poza Europą. Niepodległa Szkocja będzie też wyzwaniem dla Unii Europejskiej. Rząd w Edynburgu przekonuje, że członkostwo we Wspólnocie Szkocja może odziedziczyć, przejąć automatycznie, bo zgodnie z art. 48 traktatu o Unii Europejskiej, wystarczy do tego zgoda wszystkich państw członkowskich oraz Parlamentu i Komisji Europejskiej. Przeciwnicy niepodległości uważają, że potrzebna będzie normalna procedura przewidziana dla kandydatów na nowych członków, czyli negocjacje akcesyjne i ratyfikacja. Niezależnie od tego, którą ścieżką Szkocja będzie musiała pójść, pewne jest, że niektóre państwa członkowskie nie będą jej niczego ułatwiały. Chodzi zwłaszcza o Hiszpanię, która obawia się, że bezproblemowe przyjęcie Szkocji będzie zachętą dla secesjonistów w jej granicach. Nie przypadkiem też bardzo ostrożnie na temat perspektywy członkostwa Szkocji wypowiadał się szef Komisji Jose Barroso. On wprawdzie niedługo oddaje stery Unii następcom, co jednak nie zmienia faktu, że Bruksela na wyniki szkockiego referendum będzie czekała z niewiele mniejszą niecierpliwością niż mieszkańcy Edynburga, Glasgow czy Londynu.

>>> Czytaj też: Wojna o Szkocję. O przyszłości państwa może zadecydować funt