Jak to się stało, że opłacone przez członków SKOK wkłady członkowskie zostały przejedzone, podobnie jak zyski z poprzednich lat.
Przedstawiciele spółdzielczych kas oszczędnościowo-kredytowych lubią odwoływać się do dziedzictwa Franciszka Stefczyka, który tworzył spółdzielnie kredytowe na ziemiach zaboru austriackiego na przełomie XIX i XX w., ewentualnie do Friedricha Raiffeisena, który jeszcze wcześniej powoływał do życia takie instytucje w Niemczech. Faktycznie historia SKOK-ów jest nieco krótsza, choć też bogata.
Latem 1989 r., po wyborach wygranych przez Solidarność, jej przedstawiciele pojechali do USA, by zachęcać Amerykanów do inwestowania w naszym kraju. Wśród nich był Grzegorz Bierecki, pracujący wówczas dla Lecha Wałęsy, rok wcześniej jeden z liderów strajku na Uniwersytecie Gdańskim. Za oceanem Bierecki poznał zasady działania unii kredytowych, po czym przedstawił Wałęsie i innym członkom kierownictwa „S” pomysł stworzenia podobnych instytucji w naszym kraju. Jeszcze jesienią tego samego roku na zaproszenie związku do Polski przyjechali przedstawiciele Światowej Unii na rzecz Związków Kredytowych (WOCCU), a rok później dzięki pieniądzom WOCCU rozpoczęła działalność Fundacja na rzecz Polskich Związków Kredytowych (FPZK), na której czele stanął Bierecki.
Tego można się dowiedzieć z dostępnego w internecie opracowania samej WOCCU z 1999 r. „Polish Credit Union Development: Building a Sustainable Network of Financial Services to Serve Low-Income Masses” (Rozwój polskich unii kredytowych: budowa trwałej sieci usług finansowych dla mas o niskich dochodach). Autorzy chwalą Grzegorza Biereckiego za „decydującą polityczną i operacyjną rolę w stworzeniu polskich unii kredytowych”. I dodają: „Bierecki ma wielu politycznych przyjaciół w ruchu Solidarności. Obecnie (1999 r. – aut.) cieszy się bliską przyjaźnią dwóch ministrów rządu. Te powiązania polityczne były wykorzystane do stworzenia legislacji bardzo korzystnej dla unii kredytowych w Polsce”.
Reklama
FPZK miała na koncie pierwszy sukces w 1991 r.: w ustawie o związkach zawodowych znalazł się art. 39, który pozwalał na tworzenie SKOK-ów. Na razie tylko w zakładach pracy. Z drugiej strony – przepisy pozwoliły na przekształcanie w SKOK-i istniejących funduszy zapomogowo-pożyczkowych. W końcu 1992 r., jak wynika z danych Krajowej Spółdzielczej Kasy Oszczędnościowo-Kredytowej (stworzonej także wówczas „czapy” systemu SKOK), funkcjonowało 13 kas, do których należało 14 tys. członków. Dwa lata później była już ponad setka kas, a liczba członków wzrosła do 46 tys. Chociaż dziś kasy kojarzone są z Wybrzeżem (w Trójmieście siedzibę ma zarówno Kasa Krajowa, jak i największy SKOK im. Stefczyka), to ruch najprężniej rozwijał się na Śląsku. Jeszcze w 2002 r. na ten region przypadała jedna trzecia aktywów systemu.

Kto za, kto przeciw

W 1994 r. miał miejsce punkt zwrotny w historii SKOK-ów: rozpoczęły się prace nad uchwaleniem ustawy regulującej ich działalność. Gdy trzy lata wcześniej SKOK-om poświęcono jeden artykuł w ustawie związkowej, temat nie budził specjalnych kontrowersji. Trudno by było inaczej. Dla solidarnościowych partii ważniejsza była swoboda działalności związkowej czy prawo do strajku oraz jego ograniczenia. Gdy przyszło do prac nad ustawą o SKOK-ach, było inaczej.
Projekt zgłoszony przez Unię Pracy (wnioskodawców reprezentował Bogusław Kaczmarek, później członek kierownictwa związanego ze SKOK-ami Stowarzyszenia Krzewienia Edukacji Finansowej) był wspierany przez przedstawicieli Unii Wolności, ale już ówczesna koalicja rządowa: lewica i Polskie Stronnictwo Ludowe nie szczędziły krytyki. Jednym z powodów było to, że wśród posłów PSL nie brakowało przedstawicieli sektora banków spółdzielczych. Oni już wtedy zdawali sobie sprawę z tego, że SKOK-i – w końcu także podmioty spółdzielcze – mogą stanowić dla nich poważną konkurencję. Protestowali więc np. przeciwko planowanemu zwolnieniu spółdzielczych kas z podatku dochodowego. Skutecznie na tyle, że w uchwalonej ustawie zwolnienia nie było (ulgi udzielił sejm kolejnej kadencji).
Warto pamiętać, że był to w Polsce czas kryzysu bankowego – banki uginały się pod ciężarem złych kredytów udzielanych w pierwszym okresie gospodarki rynkowej, w szczególnie kiepskiej kondycji były banki spółdzielcze, gwarancji depozytów nie było, do tego krajem wstrząsnęło kilka spektakularnych upadków piramid finansowych z Bezpieczną Kasą Oszczędności Lecha Grobelnego na czele. Z ówczesnych wypowiedzi zwolenników rozwoju SKOK-ów bije szczera troska o to, by Polacy mieli gdzie bezpiecznie oszczędzać pieniądze i skąd brać pożyczki, tak by nie narażać się na niebotyczne koszty. – W imieniu Klubu Parlamentarnego Unii Wolności mogę powiedzieć, że spółdzielcze kasy oszczędnościowo-kredytowe są potrzebne, szczególnie dla ludzi o niskich dochodach, a zaproponowane regulacje prawne gwarantują prawidłowe ich funkcjonowanie – stwierdziła podczas I czytania projektu posłanka UW Maria Zajączkowska.
Prace nad ustawą trwały ponad półtora roku. W porównaniu z projektem wypadło kilka istotnych zapisów. Jak ten o możliwości tworzenia kas dla osób połączonych „więzią o charakterze terytorialnym”. Nie było więc możliwe zakładanie kas np. w dzielnicach – za czym opowiadali się niektórzy posłowie. Pozostały dwie inne rodzaje więzi: zawodowa i organizacyjna (zasada nadal obowiązuje). Pierwsza oznaczała utrzymanie status quo dla tych kas, które powstały na „prawie związkowym”. Druga polegała na tym, że członkami danej kasy mogły stać się osoby należące do jednej organizacji – okazało się to furtką do szybkiego rozwoju SKOK-ów. Wystarczyło zapisać się np. do istniejącego od 1997 r. Stowarzyszenia Krzewienia Edukacji Finansowej.
Posłowie pozostawili natomiast zasadę, że za nadzór nad szeregowymi SKOK-ami odpowiada „czapa” systemu: Kasa Krajowa. Uznano, że tzw. nadzór koleżeński w przypadku takich niewielkich instytucji w wystarczający sposób gwarantuje bezpieczeństwo systemu. Z czasem okazało się, że Krajowa SKOK, choć mniej wymagająca wobec podległych sobie kas niż nadzór bankowy w odniesieniu do banków, jest w stanie mocno ingerować w ich działalność. Przykład: zasada, że kasy korzystają z tego samego systemu informatycznego opracowanego przez firmę kontrolowaną przez Kasę Krajową. Albo wspólny budżet marketingowy kas. Albo wspólne ubezpieczenie depozytów członków kas. Wszystko to pomysły, które zasługiwały na uznanie. Tyle że prowadziły do uzależnienia szeregowych SKOK-ów od Kasy Krajowej, a proporcja kosztów do uzyskiwanych efektów wcale nie musiała być korzystna.

Konkurencja dla banków

Gdy ustawa o SKOK wchodziła w życie, kasy miały już 85 tys. członków, a ich aktywa przekraczały 100 mln zł. Jednak wejście w życie nowych przepisów nie spowodowało, że kasy zaczęły się gwałtownie rozwijać. Dynamika faktycznie była nieco wyższa niż wcześniej, jednak nadal spółdzielcze kasy funkcjonowały na uboczu systemu finansowego. Sytuacja zaczęła się zmieniać w końcówce lat 90. Wtedy SKOK-i zaczęły otwierać po przeszło 100 placówek rocznie (w roku 2002 r. ich liczba zwiększyła się o niemal ćwierć tysiąca, a rok później o ponad 360), co skutkowało gwałtownym zwiększeniem skali działania. W 2000 r. aktywa SKOK-ów przekroczyły miliard złotych, w końcu 2002 r. zbliżały się do 2,5 mld zł.
W latach 90. istnienie SKOK-ów było problemem dla dyrektorów pojedynczych oddziałów banków, szczególnie tych, które były otwierane w sąsiedztwie dużych zakładów, w których dałoby się znaleźć wielu nowych klientów. Jeśli w zakładzie funkcjonował już SKOK, nadzieje okazywały się płonne. Na początku kolejnej dekady konkurencja ze strony spółdzielczych kas zaczynała już uwierać zarządy banków – przede wszystkim tych, które nastawiały się na segment kredytów konsumpcyjnych. Oprócz finansowania sprzedaży ratalnej były to wysoko oprocentowane pożyczki gotówkowe. Ku niezadowoleniu bankowców okazało się, że muszą rywalizować nie tylko między sobą, nie tylko z mocno wchodzącym na nasz rynek Providentem (firm pożyczkowych dzisiaj mamy dziesiątki, wtedy było ich dużo mniej), lecz również właśnie ze SKOK-ami. Zwłaszcza że te ostatnie coraz bardziej „nabierały masy”. W 2004 r. miały już milionowego członka, rok później aktywa przekroczyły 5 mld zł.
A w kolejnym roku SKOK-om udało się odnieść kolejny legislacyjny sukces: zyskały możliwość sprzedaży kredytów długoterminowych. Wcześniej nie mogły udzielać kredytów mieszkaniowych na dłużej niż pięć lat, co praktycznie eliminowało je z bujnie rozwijającego się rynku hipotek (w takim okresie spłacić można kredyt na remont, ale nie na zakup lokalu). Protezą, z której korzystały kasy, było udzielanie tzw. kredytów konsorcjalnych, wspólnie z należącym do systemu Towarzystwem Finansowym SKOK. Ze względu na koszty pożyczki te nadal nie były szczególnie atrakcyjne. Likwidację pięcioletniego limitu na kredyty mieszkaniowe wprowadzono przy okazji uchwalania rządowego projektu ustawy o wsparciu rodzin w nabywaniu własnego mieszkania (czyli programu Rodzina na Swoim). Rząd tworzyli politycy Prawa i Sprawiedliwości, Samoobrony i Ligi Polskich Rodzin, ale w rządowym projekcie takiego zapisu nie było. Pojawił się za sprawą wniosku posłów PiS w trakcie prac nad projektem w sejmowej Komisji Infrastruktury.
W tym momencie SKOK-i stały się właściwie równoprawnymi konkurentami banków. Ale to było apogeum legislacyjnej koniunktury dla SKOK-ów (niecałe trzy lata później Trybunał Konstytucyjny uznał, że likwidacja zakazu długoterminowych kredytów została wprowadzona w sposób niezgodny z konstytucją). Wprawdzie i wcześniej zdarzały się niepowodzenia, takie jak brak wyłączenia z ustawy antylichwiarskiej drobnych pożyczek czy brak korzystnych dla kas zapisów w ustawie o upadłości konsumenckiej, jednak później można było mówić już tylko o serii niepowodzeń. Główny powód: od jesieni 2007 r., od kiedy rządzą Platforma Obywatelska i PSL, kasy nie mogą już liczyć na wsparcie koalicji rządowej. Ale chodzi nie tylko o posłów.

Zyski do czasu

Jeszcze za rządów PiS w 2006 r. pojawił się pomysł objęcia SKOK-ów państwowym nadzorem. Domagali się tego posłowie PO i SLD. Ostatecznie wtedy SKOK-ów ustawa jednak nie objęła. Resort finansów uznał, że SKOK-ów obejmować wspólnym nadzorem nie należy, bo w przepisach chodzi o połączenie istniejących instytucji nadzorczych, a nie o dodawanie nadzorowi nowych pól działania.
Temat SKOK-ów i KNF wrócił kilka lat później. Wtedy kasy były już jedną z głównych osi sporu między politykami PO a PiS. Nowa ustawa o SKOK została uchwalona jesienią 2009 r., jednak do jej wejścia w życie upłynęło jeszcze trochę czasu. Prezydent Lech Kaczyński skierował bowiem ustawę do TK, kwestionując kilkadziesiąt przepisów. Jego następca Bronisław Komorowski wycofał część zastrzeżeń, ale nie wszystkie. TK faktycznie uznał za niezgodne z konstytucją dwa artykuły. Sejm poprawił ustawę wiosną 2012 r. i kilka miesięcy później pieczę nad SKOK-ami objęła Komisja Nadzoru Finansowego.
A doświadczenia spółdzielczych kas z KNF już wcześniej nie były najlepsze. Przykładem są losy wniosku o zgodę nadzoru na stworzenie przez SKOK-i własnego banku. Bank Oszczędnościowo-Kredytowy chciały założyć Kasa Krajowa oraz należące do systemu SKOK firmy ubezpieczeniowe (wcześniej SKOK-i miały na koncie próbę wejścia do sektora bankowego – poprzez niewielki Wielkopolski Bank Rolniczy w Kaliszu). KNF wniosek odrzuciła, argumentując, że Kasa Krajowa nie może zainwestować w bank pieniędzy funduszu stabilizacyjnego (zgodnie z ustawą o SKOK ma on służyć wspomaganiu kas przeżywających trudności), a dodatkowo założyciele nie dają wymaganej przez prawo bankowe „rękojmi ostrożnego i stabilnego zarządzania bankiem”. Wcześniej KNF nie zgodziła się na zaproponowaną kandydaturę prezesa TUW SKOK ani na rozszerzenie zakresu działalności tej firmy ubezpieczeniowej.
Biorąc to wszystko pod uwagę, trudno się dziwić, że kierownictwo spółdzielczych kas zaczęło się zastanawiać nad tym, jak uniezależnić się i od nadzoru, i od wpływu polityków. Sposób się znalazł: wykorzystano do tego założoną w Luksemburgu spółkę SKOK Holding. Przeniesiona do niej została duża część udziałów w podmiotach należących do systemu SKOK. Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że luksemburska spółka powstała wtedy, gdy nowa ustawa o SKOK miała wchodzić w życie albo gdy Sejm zabierał się do pracy nad tymi przepisami. Utworzono ją – taka informacja znalazła się w jednym z raportów KNF – niewiele ponad tydzień przed wyborami parlamentarnymi z 2007 r.
Dyskusja na temat objęcia SKOK-ów państwowym nadzorem nie miała specjalnego wpływu na rozwój tego sektora. W końcu 2007 r. spółdzielcze kasy miały niemal 1,7 mln członków, a aktywa kas wynosiły 7,3 mld zł. Dwa lata później liczba członków przekroczyła 2 mln, zaś aktywa kas – 11,6 mld zł. Szczytowe osiągnięcie to wyniki 2013 r. – prawie 2,7 mln członków i 18,7 mld zł aktywów.
Skala działania nie w pełni oddaje jednak sytuację finansową kas. Jak ona wyglądała od 2001 r., można się dowiedzieć z opracowań GUS (notabene: w latach 2001–2010 działała Spółdzielcza Kasa Oszczędnościowo-Kredytowa w Głównym Urzędzie Statystycznym). Do 2008 r. cały sektor był na plusie. Strata pojawiła się w 2009 r., ale w kolejnych dwóch latach wynik netto SKOK-ów przekroczył 170 mln zł (to mniej więcej tyle, co w okresie 2001–2008). W 2012 r. sektor znów znalazł się pod kreską. Jak wiadomo z późniejszych opracowań KNF, straty były również w 2013 i 2014 r.
W odniesieniu do danych za 2012 r. GUS zwracał uwagę, że nie są one w pełni porównywalne z wcześniejszymi – ze względu na zmiany zasad sprawozdawczości. Ten argument podnosili również przedstawiciele sektora SKOK. Uzasadniali, że kasy miały zbyt mało czasu, aby przygotować się do rozporządzeń resortu finansów wprowadzających bardziej restrykcyjne reguły tworzenia rezerw na należności zagrożone.
Niezależnie od protestów przedstawicieli sektora SKOK, decydujące znaczenie ma stanowisko nadzoru. Według niego zaś nawet w tej chwili kasom brakuje niemal miliarda złotych do spełniania wymogów kapitałowych. Łączne fundusze własne wszystkich SKOK-ów w końcu ubiegłego roku przekraczały wprawdzie 340 mln zł, ale po tzw. korektach inspekcji (czyli np. po zwróceniu przez nadzór uwagi, że część pożyczek należy uznać za stracone) było to już niecałe 300 mln zł – tyle że na minusie. Czyli mówiąc w uproszczeniu (bo wszystkie SKOK-i traktujemy tu jak jeden podmiot, a ich sytuacja jest przecież zróżnicowana) – opłacone przez członków wkłady członkowskie zostały przejedzone, podobnie jak zyski z poprzednich lat, i jeszcze trochę brakuje.

Jak zasypać dziurę

Główny problem to niespłacane pożyczki. Według danych KNF na koniec 2014 r. kredyty przeterminowane to jedna trzecia portfela kas. A nawet niemal 40 proc., jeśli wziąć pod uwagę, że część złych kredytów SKOK-i wypychały poza bilanse, zamieniając je na skrypty dłużne emitowane przez spółkę w Luksemburgu (szanse na to, by w tym wypadku udało się odzyskać całość należności, nie są duże). Najwyraźniej kasy w wielu przypadkach nie poradziły sobie z oceną ryzyka kredytowego swoich członków. Ale nie brakowało przypadków wyłudzeń kredytów, w których brali udział również członkowie władz pojedynczych kas. Mówił o tym w tym tygodniu na posiedzeniu sejmowej podkomisji ds. SKOK-ów Andrzej Seremet, prokurator generalny. Wskazał, że w skali całego kraju prowadzonych jest ponad 1,2 tys. postępowań dotyczących kas (choć nie we wszystkich przypadkach podejrzenia się potwierdzają).
Skrajnym przypadkiem było to, co działo się w podwarszawskim SKOK Wołomin. Tylko w tej kasie straty z powodu wyłudzeń to „wiele setek milionów”. Już kilka miesięcy temu sąd ogłosił bankructwo tego SKOK-u, a wcześniej Bankowy Fundusz Gwarancyjny wypłacił deponentom tej kasy ponad 2 mld zł. Warto jednak mieć na uwadze to, co o SKOK Wołomin mówią przedstawiciele Kasy Krajowej – że oni już od dawna alarmowali KNF o swoich wątpliwościach co do funkcjonowania „Wołomina”. Pismo w tej sprawie zostało wysłane do KNF we wrześniu 2012 r. – Kasa Krajowa m.in. wyraźnie wskazywała wówczas na istnienie tam „zorganizowanej grupy o niejasnych powiązaniach, która może narazić kasę na szkody wielkich rozmiarów”, a „dodatkowo niepokój wzbudza to, że w centrum tej grupy znajdują się byli oficerowie WSI, znani z różnych działań gospodarczych, w sprawie których prowadzone były śledztwa prokuratorskie” – informował w grudniu, gdy działalność SKOK Wołomin została zawieszona, Andrzej Dunajski, rzecznik Kasy Krajowej.
Oprócz „Wołomina” upadła także kasa Wspólnota w Gdańsku (w tym wypadku wypłata gwarantowanych depozytów kosztowała dużo mniej). Poza tym dwa SKOK-i zostały przejęte przez banki (trzeci czeka w kolejce), a ponad 40 – według stanu na koniec ub.r. – było objętych postępowaniami naprawczymi nadzoru.
Straty na pożyczkach to jedno. Inna sprawa to koszty działania. Duża część działalności kas była w przeszłości przedmiotem outsourcingu – usługi realizowały zewnętrzne podmioty, w tym te kontrolowane przez Kasę Krajową. W tej chwili jest to kontrola pośrednia – poprzez luksemburski SKOK Holding. Według KNF w 2013 r. system SKOK poniósł na rzecz tych podmiotów ponad 80 mln zł kosztów (Kasa Krajowa odpowiadała, że informacja nadzoru o powiązaniach w systemie SKOK zawiera liczne dane nieaktualne lub nierzetelne). W październiku ubiegłego roku prognozowano, że w całym 2014 r. będzie to ok. 70 mln. Do tego dochodzi ok. 30 mln zł płaconych bezpośrednio Kasie Krajowej.
Te wydatki SKOK-ów w części mogą do nich wrócić. W jaki sposób? Zysk Kasy Krajowej idzie na zasilenie funduszu stabilizacyjnego, którego pieniądze są potrzebne szczególnie teraz – w okresie trudnym dla wielu kas. Zysk Krajowej SKOK powiększałyby dywidendy wypłacane przez spółkę zarejestrowaną w Luksemburgu. Problem w tym, że z tamtejszego SKOK Holding nie ściągano dywidend. Jak podawał nadzór, do końca 2013 r. zakumulowany zysk zagranicznej spółki należącej do systemu SKOK wyniósł równowartość ponad 140 mln zł.
KNF szukała środków na powiększenie funduszu stabilizacyjnego nie tylko za granicą. Krajowa część poszukiwań była przez pewien czas jednym z głównych tematów kampanii prezydenckiej.
Na początku kwietnia szef KNF Andrzej Jakubiak wysłał do premier Ewy Kopacz i szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego list, w którym wskazywał, że wart kilkadziesiąt milionów złotych majątek Fundacji na rzecz Polskich Związków Kredytowych po jej likwidacji na przełomie 2010 i 2011 r., zamiast pozostać w systemie SKOK, trafił do prywatnych spółek powiązanych z kierownictwem systemu spółdzielczych kas. List trafił na podatny grunt, bo kilka tygodni wcześniej powołana została sejmowa podkomisja nadzwyczajna ds. realizacji ustawy o SKOK.
Grzegorz Bierecki list i bazujące na nim artykuły w prasie komentował tak: środki FPZK nigdy nie były środkami publicznymi ani środkami spółdzielców. Były to fundusze przekazane fundacji przez konkretną organizację – Światową Radę Unii Kredytowych (WOCCU) – na konkretny cel. Fundusze te dysponowane były zgodnie z wolą fundatora. Tak też były dystrybuowane po zakończeniu – zgodnie z wolą WOCCU – działalności fundacji.
Dużą część majątku FPZK faktycznie zbudowało opłacalne dysponowanie środkami fundatora. W 2010 r., w ostatnim pełnym roku działania, fundacja wykazała ponad 34 mln zł zysku ze „zbycia aktywów niefinansowych trwałych”. Czytaj – ze sprzedaży nieruchomości. Ale też co roku kilka milionów złotych przychodów fundacja miała z działalności na rzecz SKOK-ów, np. z organizowania szkoleń dla ich pracowników. W 2005 r. fundacja wykazała niemal 1,5 mln zł zysku netto. Przez kilka kolejnych lat zyski wynosiły 2–3 mln zł. W 2010 r. sprzedaż aktywów pozwoliła na wypracowanie niemal 33 mln zł, a w 2011 r. przez niepełne dwa miesiące FPZK osiągnęła niecałe 4 mln zł zysku.
Twórca spółdzielczych kas w Polsce Grzegorz Bierecki za kilka miesięcy kończy kadencję senatora PiS. Z jego najnowszego oświadczenia majątkowego za 2014 r. wynika, że tylko w gotówce i jednostkach funduszy zgromadził ponad 20 mln zł, a jego ubiegłoroczny dochód wyniósł kilka milionów złotych. Ci, którzy chcieliby porównywać jego zarobki z wynagrodzeniem prezesów banków, powinni mieć jednak na uwadze, że bankowcy pracują zwykle w jednym miejscu. Bierecki wyliczył zaś, że jest członkiem zarządów lub rad nadzorczych 13 spółek. W tym jest szefem rady dyrektorów (odpowiednika naszej rady nadzorczej) Światowej Rady Związków Kredytowych. Jak mówił po wyborze na to stanowisko w lipcu 2013 r.: „Na pewno oznaczać to będzie dla mnie podwójny dzień pracy, przecież kiedy skończą się moje obowiązki w Polsce, nowy dzień wstanie za oceanem. Ale warto. Jest to przecież swego rodzaju zwieńczenie kariery w tej branży”.