Inflacja? A czym się tu przejmować? – zdaje się sądzić nasz bank centralny po kolejnych informacjach o wzroście płac, konsumpcji czy dochodów gospodarstw domowych. Czy to oznacza, że nie boimy się już zmory, którą przez całe dekady chciała ujarzmić ekonomia?
W obecnych czasach to nie banki centralne decydują o tym, ile pieniądza krąży w gospodarce. A w każdym razie nie tylko one – bo dużo do powiedzenia mają także banki komercyjne. To jeden z powodów, dla których ceny w rozwiniętych gospodarkach nie drgnęły, mimo tak ogromnych programów emisji pieniądza.
Trochę o niej zapomnieliśmy. Przyzwyczailiśmy się, że ceny rosną, ale bez przesady. Nawet dźwięk tego słowa nie wprawia nikogo w drżenie – a na pewno nikt nie biegnie do banku, by podjąć pieniądze i kupować dolary albo złoto. Dziś opowieści o inflacji – a o hiperinflacji to już w ogóle – brzmią jak bajki o żelaznym wilku. Ta hydra nie dusi gospodarki i nic nie wskazuje na to, by miała niebawem zaatakować.
O inflacji mówi się mało, a jeśli już, to raczej w kontekście tego, że Narodowy Bank Polski i jego Rada Polityki Pieniężnej – główny strażnik wartości pieniądza – też niewiele się nią przejmują. RPP nie widzi na razie zagrożenia w tym, co się dzieje na rynku pracy. Tam fundusz płac w firmach – czyli łączna wartość wszystkich pensji ze wszystkich etatów – wzrósł w październiku najwięcej od 9 lat. Przedsiębiorcy w niektórych branżach mówią otwarcie, że jest problem w znalezieniu rąk do pracy. Na tyle poważny, że firmy rezygnują ze zleceń – tak przynajmniej twierdził kilka tygodni temu prezes budowlanego Budimexu Dariusz Blocher.
RPP nie tylko na to patrzy ze spokojem, lecz także na ostatnie odczyty inflacji i na jej prognozy, również te sporządzane w NBP. Wskazują one, że w ciągu dwóch lat ceny będą rosnąć nawet nieco ponad cel inflacyjny banku centralnego. To oczywiście nie jest jeszcze powód, żeby reagować, ale RPP zapewne nie podejmie działań jeszcze przez kilkanaście najbliższych miesięcy. – Uważam, że do końca 2018 r. najlepiej byłoby utrzymać stopy procentowe na takim poziomie, jak obecnie – powiedział ostatnio Adam Glapiński, prezes NBP i przewodniczący rady, dodając, że ruszać stopy procentowe nawet pod koniec przyszłego roku to strach. Bo można by zepsuć w ten sposób poprawiające się nastroje wśród inwestorów.
Reklama

Wzroście cen, wróć do nas

Ludzie nie obawiają się inflacji także z tego względu, że przestała straszyć na świecie. Jeszcze kilka lat temu, kiedy banki centralne rozpoczęły ogromne akcje zwiększania podaży pieniądza, wielu ekonomistów było zdania, że może się to skończyć katastrofą. Jeden z nich, Tim Lee, pisał nawet z przekąsem o „keczupowej teorii inflacji”: banki potrząsają energicznie butelką (drukują pieniądze), żeby wyleciał keczup (pojawiła się inflacja). Ale jak wiedzą amatorzy co gęstszych odmian tego dodatku, czasami przyprawa nie chce wypłynąć z opakowania, w związku z czym potrząsamy butelką jeszcze mocniej (drukujemy jeszcze więcej pieniędzy), jednak wtedy keczup najczęściej zalewa potrawę (gwałtowny skok inflacji).
Wbrew tej niepozbawionej solidnych podstaw ekonomicznych obawie, pomimo wpompowania bilionów dolarów/euro/jenów w gospodarki, widmo inflacji nie zajrzało nam jednak w oczy. Odchodząca z urzędu szefowa amerykańskiego banku centralnego Janet Yellen pozwoliła sobie nawet ostatnio na chwilę szczerości i stwierdziła na jednej z konferencji, że Fed nie ma zielonego pojęcia, co właściwie odpowiada za niską inflację w USA A.D. 2017. Owszem, zaznaczyła, dotychczas można było ją tłumaczyć złą sytuacją na rynku pracy, stagnacją wynagrodzeń lub niskimi cenami nośników energii. Ale teraz, kiedy gospodarka się kręci?
Na chwilę inflacja mignęła w opracowaniach statystycznych w pierwszej połowie tego roku. W Niemczech, gdzie wskaźnik wzrostu cen dał się we znaki najmocniej (ale wciąż poniżej celu inflacyjnego w wysokości 2 proc.), pojawiły się nawet głosy oburzenia na politykę prowadzoną przez Mario Draghiego, szefa Europejskiego Banku Centralnego. Berlin zaczął się domagać szybkiego zakończenia programu luzowania ilościowego, który miał być głównym powodem pojawienia się inflacj. Draghi był jednak zdania, że należy z tym poczekać, aż wzrost cen pojawi się w całej strefie euro. Kilka miesięcy później spór jednak stał się nieaktualny, bo inflacja jak niespodziewanie się pojawiła, tak też niespodziewanie zniknęła.
Dlaczego w ogóle kraje rozwinięte z takim utęsknieniem oczekują jej powrotu – do tego stopnia, że były w stanie zaryzykować wpompowanie w gospodarkę niewyobrażalnych ilości pieniędzy? Bo od kilku dekad konsens wśród ekonomistów jest taki, że przy 2 proc. inflacji gospodarka pracuje w najlepszy sposób – zasoby, w tym siła robocza, wykorzystane są w optymalny sposób (to znaczy ani nie brakuje rąk do pracy, ani nie ma ich nadmiaru). Taki więc też jest cel polityki banków centralnych – sterowanie wysokością stóp procentowych i podażą pieniądza, aby wskaźnik ten oscylował właśnie wokół 2 proc.
Cel ten to efekt ponad stu lat doświadczeń polityki monetarnej. Jeszcze w latach 20. ubiegłego wieku celem banków centralnych było utrzymanie kursu swojej waluty w pewnej relacji do innych – co, jak się okazało, w wielu wypadkach pogłębiło tylko wielki kryzys, jaki wystąpił na przełomie lat 20. i 30. Po kryzysie banki doszły do wniosku, że ich priorytetem powinno być pełne zatrudnienie. Sterowały więc polityką zgodnie z założeniem – opisanym przez krzywą Phillipsa – że mogą mieć albo niskie bezrobocie i wysoką inflację, albo niską inflację i wysokie bezrobocie. Kryzys lat 70., kiedy wystąpiła stagflacja, czyli mieszanka wysokiej inflacji i niskiego wzrostu gospodarczego – pokazał jednak, że zależność opisana przez wspomnianą już krzywą nie jest tak silna, jak mogłoby się wydawać.
Banki centralne potrzebowały więc innego celu, na którym mogłyby oprzeć swoją politykę – takiego, który byłby łatwo komunikowalny i dzięki któremu rynki byłyby w stanie w prosty sposób przewidzieć następne posunięcia władz monetarnych. Inflacja w wysokości 2 proc. doskonale się do tego nadawała. Inwestorzy mogli prognozować jeszcze przed spotkaniem ciała w stylu naszej Rady Polityki Pieniężnej lub amerykańskiego Federalnego Komitetu ds. Wolnego Rynku, że stopy procentowe zostaną podwyższone – bo wartość wskaźnika zbliżyła się do celu inflacyjnego bądź już go przekroczyła. Jako pierwszy wpisał na twardo do swojej polityki inflację w wysokości 2 proc. bank centralny Nowej Zelandii na początku lat 90.

>>> Polecamy: Polska polityka prorodzinna na czwartym miejscu w UE

Hiperinflacja po polsku

To, że inflacja nie chce pojawić się w rozwiniętych gospodarkach, nie oznacza, że nie grozi Polsce. W końcu gospodarki amerykańska, strefy euro i japońska są znacznie większe, ale przede wszystkim strukturalnie odmienne od polskiej. Tym bardziej brak pewnej ostrożności ze strony naszych władz może dziwić.
Niedostrzeganie ryzyka to stąpanie po kruchym lodzie. Tym bardziej że nawet w samej RPP pojawiają się głosy, że przyspieszającego wzrostu płac nie należy lekceważyć. Łukasz Hardt, profesor Uniwersytetu Warszawskiego i członek rady, powiedział ostatnio agencji Reuters, że nikt nie może wykluczyć, że „napięcia w podaży pracy” doprowadzą do wyższej inflacji. A wtedy potrzebna byłaby reakcja już na początku 2018 r.
Dlaczego sytuacja na rynku pracy jest tak ważna? Wzrost płac, za którym nie idzie większa wydajność pracy, zwykle prowadzi do wzrostu cen. A to dlatego, że pracodawcy nie są w stanie skompensować rosnących kosztów pracy zwiększoną produkcją. I muszą je przerzucić na odbiorcę.
W czarnym scenariuszu wzrost cen może prowadzić do dalszej eskalacji żądań wzrostu płac – co przekłada się na ceny. Zaczyna się kręcić spirala płacowo-cenowa. Gdy wymyka się spod kontroli, przybiera postać hiperinflacji. Stopniowy wzrost inflacji można porównać do tlącego się poszycia lasu: sytuacja jest jeszcze pod kontrolą, ale jeśli sobie odpuścimy, może dojść do tragedii. Czyli gwałtownej pożogi. O ile inflacja powoduje, że pieniądz traci na wartości, o tyle hiperinflacja pieniądz po prostu nieodwracalnie niszczy.
Polska po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. zmagała się z tym zjawiskiem co najmniej dwukrotnie. W obu przypadkach były to momenty gospodarczego przełomu. Za każdym razem nasza waluta solidnie obrywała: za pierwszym w ogóle nie przetrwała, za drugim skończyło się to denominacją. W obu przypadkach mieliśmy dwie silne osobowości, które swoimi nazwiskami firmowały bolesne programy walki z hiperinflacją. I w obu przypadkach przeszły do historii.
Ostatnim pogromcą hydry był Leszek Balcerowicz. W lutym 1990 r. inflacja w Polsce wynosiła 1183 proc., co jest absolutnym rekordem w naszej powojennej historii. Owszem, w latach 80. XX wieku wzrost cen bywał bardzo wysoki, np. w czerwcu 1982 r. wynosił 112 proc. Ale do odczytów z początków transformacji ustrojowej było mu daleko.
Hiperinflacja czasów transformacji wzięła się z niedopasowania: ludzie (i przedsiębiorstwa) mieli duże zasoby pieniędzy, ale podaż dóbr i usług w gospodarce była jeszcze zbyt niska. Na dodatek ceny zostały uwolnione. Zanim zaczął działać popiwek (podatek od wzrostu wynagrodzeń), płace też rosły w bardzo szybkim tempie. I spirala zaczęła się nakręcać. Gospodarka nie była jeszcze w pełni konkurencyjna (właściwie wciąż była zmonopolizowana), czyli nie zadziałał automatyczny hamulec dla wzrostu cen.
Zjawisko było klasyczne, więc walczono z nim tradycyjnymi metodami: wprowadzając popiwek, nałożono kaganiec na płace i zaczęto ciąć wydatki w budżecie. Szczególnie dotacje do państwowych firm. Same przedsiębiorstwa również zmuszono do wprowadzania programów oszczędnościowych, bo urealniono stopy procentowe, co zwiększyło koszty obsługi kredytów.
Cięciami wydatków ze „swoją” hiperinflacją walczył też Władysław Grabski w 1923 r. Jego pożar nie wybuchł nagle i nie wziął się z niczego. Budżet młodego państwa od początku był niezbilansowany, a wydatki spore. Choćby na wojnę z bolszewikami w 1920 r. Dochodów brakowało, bo aparat skarbowy – jak cała, niespójna wewnętrznie administracja odziedziczona po zaborcach – był niewydolny. Kolejne rządy II RP radziły sobie z tym, jak umiały: drukując na potęgę markę polską, ówczesną walutę Rzeczpospolitej. W 1923 r. 74 proc. wydatków budżetowych pokryto dochodami płynącymi z dodrukowywanych marek. Skalę tego zjawiska pokazuje zestawienie wartości pieniądza w obiegu: 11 listopada 1918 r. było w nim 8 miliardów mp, a na koniec marca 1924 r. ponad 596 bilionów.
To się musiało przełożyć na ceny: w samym 1923 r. koszty utrzymania w Warszawie od stycznia do grudnia wzrosły niemal 300-krotnie (co podajemy za tekstem „Walka z inflacją w Polsce w latach 1918–1927. Rola Władysława Grabskiego” Tomasza Skrzyńskiego). Grabski w pierwszej kolejności postanowił więc odbudować dochody państwa, wprowadzając nowe podatki (w tym majątkowy), odchudzając administrację (o blisko 30 tys. urzędników) i kasując dotacje do niektórych branż, np. kolei (musiała radzić sobie sama, podnosząc taryfy). Marki polskiej nie myślał nawet ratować, zastąpił ją złotym.

Paręnaście biliardów procent

Przyjęta na świecie definicja hiperinflacji zakłada, że można mówić o tym zjawisku w momencie, kiedy wartość wskaźnika inflacji przekracza 50 proc. miesięcznie. Obecnie taka sytuacja panuje jedynie w dotkniętej kryzysem Wenezueli, ze wszystkimi tego konsekwencjami: załamaniem się oficjalnego obrotu pieniądzem, chronicznymi niedoborami towarów, rozkwitem czarnego rynku i przemytu.
50 proc. miesięcznie to jednak stosunkowo niewiele, przynajmniej jeśli idzie o historyczne przykłady hiperinflacji. Z przygotowanego kilka lat temu przez Steve’a Hankego i Nicholasa Krusa opracowania wynika, że najwyższa hiperinflacja w historii dotknęła powojenne Węgry. W szczytowym okresie wskaźnik przyjął wartość 41,9 biliardów (liczba z piętnastoma zerami) proc. miesięcznie. To oznacza, że dziennie ceny rosły o 207 proc. Sytuacja była tak zła, że za bochenek chleba wieczorem płaciło się dwa razy więcej niż rano, bo ceny podwajały się średnio co 15 godzin.
Hiperinflacja w tym wypadku była związana z chroniczną niemożnością pokrycia zobowiązań przez powojenny węgierski rząd. Nie tylko kraj był kompletnie zrujnowany, ale też Sowieci nałożyli na Budapeszt kontrybucje wojenne. Aby pokryć należności, Węgrzy postanowili drukować pieniądze. Kiedy sytuacja wymknęła się spod kontroli, banknot o najwyższym nominale w obiegu opiewał na 100 trylionów (trylion ma 18 zer) pengő (tak się nazywała używana wówczas nad Balatonem waluta). Nominały rosły tak szybko, że dla oszczędności rząd przedrukowywał stare nominały na nowe, zmieniając nazwę waluty na milpengő (milion pengő) oraz na b.-pengő (bilion), a do poboru podatków wprowadzono osobną walutę, pengő podatkowe (adópengő).
Podobnie sytuacja wyglądała dekadę temu w Zimbabwe za rządów odsuniętego właśnie od władzy Roberta Mugabe. Najwyższa miesięczna inflacja wyniosła 79,6 miliarda procent, co oznacza, że ceny ulegały podwojeniu co mniej więcej 24 godziny. Zimbabwe i Węgry to skrajne przykłady; tylko w przypadku tych dwóch krajów hiperinflacja osiągnęła absurdalne wartości. W znakomitej większości zebranych w opracowaniu Hankego i Krusa przypadków hiperinflacja jest trzycyfrowa (jak w przypadku Polski w latach 20.).
Tylko w ośmiu przypadkach osiągnęła wyższe wartości; oprócz już dwóch wspomnianych krajów były to Jugosławia i Republika Serbska (separatystyczna część Bośni i Hercegowiny) w połowie lat 90., Niemcy w latach 20., Grecja w latach 40., Chiny pod koniec lat 40. oraz Wolne Miasto Gdańsk w latach 20.

Prawda i nieprawda jednocześnie

Czy powtórka z wielkich hiperinflacji jest w ogóle dzisiaj możliwa? Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta. I tu dochodzimy do paradoksu: ci, dla których ryzyko inflacyjne to przeszłość, mogą mieć rację i jej nie mieć jednocześnie.
Na to, że mają rację, może wskazywać sytuacja najbardziej rozwiniętych gospodarek. Jak już wspomnieliśmy, z utęsknieniem wypatruje się tam inflacji, która – pomimo nieortodoksyjnej polityki monetarnej ostatnich kilku lat – uparcie nie chce wyjrzeć zza węgła oraz że władze monetarne tak naprawdę nie wiedzą, dlaczego tak jest.
Nie jest to jednak nowa sytuacja, bowiem z niską inflacją – a nawet z deflacją, czyli ze spadkiem cen – mają do czynienia Japończycy od ponad dwóch dekad. Rozwiązanie tej zagadki – chociaż jak na razie nikt nie przedstawił teorii, która cieszyłaby się powszechną akceptacją wśród ekonomistów – jest takie, że w grę wchodzą inne czynniki, niebrane dotychczas pod uwagę przez ekonomistów, a które w standardowych modelach uznaje się za pewnik.
W przypadku Japonii byłoby to na przykład starzenie się społeczeństwa; jeśli olbrzymia liczba mieszkańców kraju przechodzi na emeryturę, a jednocześnie nie zastępują jej młodzi, to model konsumpcji takiego społeczeństwa zmienia się en masse (nieważna jest liczba, lecz proporcja emerytów w społeczeństwie). O ile więc w ciągu pierwszej, straconej dekady Japonia nie miała szans na rozkręcenie swojej gospodarki – bo po prostu tyle trwa wychodzenie z kryzysu – o tyle kiedy już ten proces się rozpoczął, został zdławiony przez starzenie się społeczeństwa.
Na to nałożyły się inne efekty, w tym globalizacja. W powojennych latach wynagrodzenia w rozwiniętych gospodarkach rosły, za co odpowiadała między innymi silna pozycja związków zawodowych. Od tej pory jednak siła związków znacząco osłabła, a w niektórych krajach kompletnie straciła na znaczeniu. Na osłabienie reprezentacji pracowniczej nałożyła się globalizacja i związana z tym presja konkurencyjna polegająca na niższej cenie wykonywanej pracy w krajach rozwijających się. Pracodawcy przestali oferować podwyżki, a pracownicy przestali się o nie ubiegać świadomi, że miejsca pracy mogą zostać przeniesione do innego kraju. Wraz z tą świadomością zmniejszyła się presja płacowa – która, dzięki postępowi globalizacji, pozostała niewielka do dziś. Przy okazji tłumaczyłoby to, jak pomimo rozwoju gospodarczego na Zachodzie trwa stagnacja płacowa.
Do tego dochodzą inne czynniki, takie jak mniejsze uzależnienie od surowców, przede wszystkim energetycznych, wszak koszty energii stanowią poważny element koszyka inflacyjnego. Przykładem jest chociażby Szwecja, gdzie zużycie ropy naftowej w ciągu ostatnich 20 lat spadło, pomimo nieustannego rozwoju gospodarczego.
Inny powód, dla którego ceny w rozwiniętych gospodarkach nie drgnęły mimo tak ogromnych programów emisji pieniądza, może wynikać z tego, że w dzisiejszych czasach to nie banki centralne decydują o tym, ile pieniądza krąży w gospodarce. A w każdym razie nie tylko one – bo dużo do powiedzenia mają też banki komercyjne. Dość klarownie opisali to eksperci Bank of England w dokumencie „Money creation in the modern economy” z 2014 r. Ich zdaniem to właśnie one kreują pieniądz, udzielając kredytów. BoE obalił przy tym kilka mitów, np. ten o udzielaniu kredytów z wcześniej zebranych depozytów. Według jego ekspertów jest odwrotnie: bank pożyczając pieniądze, zapisuje je na koncie kredytobiorcy i tworzy w ten sposób depozyt. Tak dochodzi do kreacji pieniądza. Skup aktywów prowadzony przez banki centralne miał (ma) to stymulować, ale część pary poszła w gwizdek. Przed kilkoma laty głośno było o skutkach ubocznych luzowania ilościowego w Stanach. Zamiast akcji kredytowej doczekano się dużego wzrostu cen aktywów, m.in. akcji, ale też niektórych surowców. Banki inwestowały, zamiast pożyczać.
Ale nieprzejmowanie się inflacją równocześnie może być błędne. Zwłaszcza w przypadku takiej gospodarki jak nasza: gdzie żywność stanowi jedną czwartą konsumpcji, a surowce w większości musimy importować. Wzrost cen żywności i paliw może dość szybko przenieść się na żądania wyższych płac, bo i związki zawodowe są dość silnie politycznie umocowane. Przy małym zaawansowaniu technologicznym gospodarki, w której to nadal praca odgrywa wiodącą rolę, a nie kapitał, to nawet łatwiejsze, bo w takim modelu przedsiębiorcy muszą zwiększać zatrudnienie (i płace), by sprostać rosnącemu popytowi. Dlatego cenom w Polsce trzeba się bacznie przyglądać. By potwory z przeszłości na nowo nie odżyły. ⒸⓅ

>>> Czytaj również: Prywatyzacja w Polsce to był wielki chaos. Do dziś nie wiemy, ile firm sprzedaliśmy