Choć za dwa tygodnie powinien złożyć urząd prezydenta Gambii, panujący od prawie ćwierćwiecza dyktator Yahya Jammeh ani myśli rozstawać się z władzą. Jeśli ją zachowa, będzie to bolesna porażka demokracji, zapuszczającej coraz głębiej korzenie w zachodniej Afryce.

Zaskoczeniem było już to, że przed ponad miesiącem przegrał wybory, które wcześniej, za pomocą oszustw lub zastraszania, czterokrotnie z wielką łatwością wygrywał (w ostatnich, w 2011 r., zdobył prawie trzy czwarte głosów). Polityczną sensacją roku w Afryce stało się zaś to, że Jammeh, który zapowiadał, że będzie panował miliard lat, pogodził się z przegraną, a nawet pogratulował zwycięstwa swojemu pogromcy, Adamie Barrowowi, kompletnemu nowicjuszowi w polityce.

Drugiego grudnia, nazajutrz po ogłoszeniu wyników elekcji, pozując przed kamerami całkowicie mu posłusznej, państwowej telewizji, Jammeh zadzwonił do Barrowa, przedsiębiorcy budowlanego, który w przeszłości dorabiał też jako nocny stróż w Londynie, żeby pogratulować mu zwycięstwa. Jammeh, który jako porucznik przejął władzę w wyniku bezkrwawego zamachu stanu w 1994 r., a potem rządził jak dyktator, obwieścił, że z woli Allaha nadszedł kres jego panowania, że zrobi co w jego siłach, żeby pomóc swojemu następcy, a sam przeprowadzi się do rodzinnej wioski i zajmie się uprawą roli.

W Bandżulu i Serrekundzie zaczął się karnawał, a w świecie ogłoszono, że w niepodległej od 1965 r. b. brytyjskiej kolonii, Gambii, najmniejszym i liczącym zaledwie 2 mln mieszkańców kraju Afryki, doszło do demokratycznego cudu. Radość trwała tydzień, bo Jammeh znów wystąpił w telewizji i ogłosił, że zmienia zdanie i nie uznaje wyników elekcji i ani myśli oddawać władzy.

Wolta dyktatora nastąpiła, gdy komisja wyborcza przyznała się do pomyłek, w wyniku których przewaga Barrowa nad Jammehem zmniejszyła się do niespełna 20 tys. głosów. „Tak jak wcześniej całym sercem uznałem wyniki wyborów wierząc, że były uczciwe, tak teraz całkowicie je odrzucam jako sfałszowane. Nie dam się oszukać. Pójdziemy głosować jeszcze raz” – obwieścił dyktator, zapowiadając, że zaskarży grudniową elekcję przed Sądem Najwyższym.

Reklama

Sąd ma rozpatrzyć wyborcze skargi Jammeha na posiedzeniu wyznaczonym na 10 stycznia. Problem jednak w tym, że Sąd Najwyższy nie zbierał się od ponad roku, a poza jego prezesem nie ma w nim obecnie żadnych innych sędziów (ostatnich dwóch – Sąd liczy siedmiu sędziów wraz z prezesem - Jammeh zwolnił w czerwcu). Nie mogąc mianować sędziów, by rozstrzygali w jego własnej sprawie, Jammeh zamierza prosić o pomoc sędziów z Nigerii i Sierra Leone.

Prezydent elekt Barrow i jego siedmiopartyjna koalicja twierdzą, że wybory i tak unieważnić może tylko centralna komisja, która już na początku grudnia ogłosiła, że były one uczciwe i wolne. Na 19 stycznia zapowiedziano uroczystą inaugurację Barrowa, a zaproszenia do udziału w niej przyjęli przywódcy całej zachodniej Afryki, którzy zagrozili Jammehowi, że jeśli do tego czasu nie pogodzi się z werdyktem wyborców i nie złoży władzy, poślą do Gambii wojska i obalą go siłą. „Nie dam się nikomu zastraszyć – odparł Jammeh. – Miłuję pokój, ale nie jestem tchórzem”.

Już w grudniu wierni Jammehowi żołnierze zajęli budynek centralnej komisji wyborczej, gdzie liczone i przechowywane były wyborcze karty. Na początku stycznia do sąsiedniego Senegalu (otacza Gambię z trzech stron; czwartą granicą jest wybrzeże Atlantyku) uciekł przewodniczący komisji Alieu Momarr Njai, który w grudniu ogłosił wygraną Barrowa. Wojsko, policja i tajna policja nasiliły aresztowania zwolenników opozycji, której działacze również zaczynają uciekać do Senegalu. Władze zamknęły także trzy niezależne rozgłośnie radiowe.

Zachodnia Afryka, sprzymierzona w Zachodnioafrykańskiej Wspólnocie Gospodarczej (ECOWAS) i uznawana za twierdzę i wzór demokracji na Czarnym Lądzie, nie może sobie pozwolić, by wśród demokratycznych prymusów: Ghany, Senegalu, Beninu czy Nigerii zasiadała „czarna owca” Gambia. Ledwie Jammeh, od lat traktowany w regionie jak parias, odmówił uznania wyborczej przegranej, a do Bandżulu zjechała delegacja ECOWAS prezydentów Liberii, Nigerii i Ghany, którzy zażądali, by oddał władzę i zagrozili zbrojną interwencją. Zaproponowali „honorową emeryturę”, jaką byłby dla Jammeha wyjazd z kraju i polityczny azyl w Maroku lub Arabii Saudyjskiej.

Gambijski dyktator odmawia, a interwentów straszy wojną. Jego licząca zaledwie tysiąc żołnierzy armia nie dałaby rady wojskom ECOWAS, ale Jammeh mógłby narobić kłopotów Senegalczykom (to ich wyznaczono do ew. interwencji) popierając separatystów z senegalskiej krainy Casamance, zamieszkanej przez lud Diola, z którego wywodzi się też Jammeh, większość jego ministrów, dowódców wojska, policji i służb bezpieczeństwa (w Gambii Diolowie stanowią ok. 10 proc. ludności kraju). Przywódcy ECOWAS zapewniają jednak, że zbrojna inwazja jest ostatecznością, a zanim do niej dojdzie, postarają się zmusić Jammeha do ustępstw ostracyzmem i sankcjami.

O przyszłości dyktatora zadecyduje jego wojsko. Kiedyś wyniosło go do władzy, a potem, przez prawie ćwierć wieku było podstawą jego rządów. Jeśli generałowie wypowiedzą Jammehowi posłuszeństwo, nie pozostanie mu nic innego, jak ustąpić. Dowódca armii gen. Ousman Badjie na początku stycznia zapewnił, że słucha rozkazów tylko Jammeha. Ale kiedy przed miesiącem ogłoszono, że Barrow wygrał wybory prezydenckie z Jammehem, generał deklarował lojalność wobec prezydenta elekta.

Zabiegając o bezpieczeństwo swoich rządów, 51-letni Jammeh od lat awansuje na dowódcze stanowiska przede wszystkim Diolów, ale podjętych za jego panowania osiem prób zamachów stanu świadczy, że na lojalność całego wojska nigdy nie mógł liczyć. Według zachodnich dyplomatów z Bandżulu, głównym powodem, dla którego wojskowi mogliby wesprzeć Jammeha, jest obawa, że nowy rząd postawi ich wraz z odsuniętym od władzy dyktatorem przed trybunałem za popełnione zbrodnie. Barrow zapewniał, że zamiast trybunałów, powoła komisję prawdy i pojednania, ale jego najbliżsi współpracownicy, upojeni wyborczym triumfem, obiecywali, że nie minie rok, a Jammeh i jego generałowie staną przed sądem. Strach przed trybunałem miał być przyczyną wolty Jammeha. Po przegranych wyborach do politycznej emerytury przekonali go właśnie wojskowi, którzy teraz, obawiając się sądów i wyroków, znów stanęli u boku dyktatora.

>>> Czytaj też: Pociąg przez busz za pieniądze Chińczyków. Kenia wskrzesza kontrowersyjną inwestycję