Czynnikiem warunkującym przyszłość państwa jest stan gospodarki. Dziś mamy do czynienia z gospodarką ukształtowaną w wyniku reform wprowadzonych po upadku komunizmu. Wielu obserwatorów twierdzi, że spośród innych państw postkomunistycznych dokonaliśmy największego skoku ekonomicznego. Nie zaprzeczając tym stwierdzeniom, zwłaszcza w kontekście porównawczym, należy zaznaczyć, że polska gospodarka znalazła się w pułapce średniego rozwoju, który blokuje proces wyrównania poziomu z resztą kontynentu.
Główną przyczyną zwalniającego tempa rozwoju jest neokolonialny charakter gospodarki. Połowa polskiego przemysłu znajduje się w rękach inwestorów zagranicznych. Polski eksport w 2/3 jest generowany przez firmy zagraniczne. Aktywa bankowe, nawet po ostatniej „polonizacji” PKO, w niemal połowie znajdują się w obcych rękach. Najbardziej dramatycznie jest w handlu, w którym mamy do czynienia z dobijaniem rodzimych firm przez sieci zagraniczne. Przemysł ma charakter podwykonawczy przede wszystkim wobec przemysłu niemieckiego, uzyskując tym samym niskie marże. A zależność naszego eksportu od Niemiec zbliża się do poziomu eksportu PRL do ZSRR.
Ten model nie jest wytworem wolnego rynku, lecz konsekwencją polityki przyjętej na przełomie lat 1989/1990. Tak zwany plan Balcerowicza opierał się na bezrefleksyjnym przyjęciu sugerowanej Polsce liberalizacji gospodarczej według konsensusu waszyngtońskiego. Polityka ta opierała się głównie na zniesieniu barier dla handlu, inwestycji zagranicznych, przepływu kapitału, a także na deregulacji rynków i prywatyzacji. Oznaczała otwarcie rynków krajowych na ekspansję kapitału zagranicznego i budowanie gospodarki nie w oparciu o odradzający się kapitał rodzimy, ale zagraniczny.
Nie mieliśmy do czynienia z wolną konkurencją, bo zagraniczne korporacje konkurowały z dopiero odradzającą się polską przedsiębiorczością. Skutkiem była często eliminacja rodzimych firm z rynku. Ten proces był najbardziej widoczny w handlu, gdzie dynamicznie rozwijające się polskie sklepy zostały wystawione na konkurencję z dysponującymi miażdżącą przewagą kapitałową i organizacyjną zagranicznymi sieciami. Dziś mamy do czynienia z praktyczną eliminacją polskiego handlu, choć historia nie zna przypadku zbudowania prężnej gospodarki bez pozostawienia tego sektora – który najszybciej akumuluje kapitał – w rodzimych rękach. Po latach zachwytu nad kolejnymi inwestycjami zagranicznymi uświadamiamy sobie, że pieniądz ma narodowość.
Reklama
Neokolonialny charakter gospodarki jest jedną z podstawowych barier blokujących jej rozwój. Dlatego strategicznym celem polskiej polityki musi być budowa rodzimej przedsiębiorczości. Mamy do czynienia z pewnymi nieśmiałymi, często nie do końca przemyślanymi działaniami rządu idącego w tym kierunku. Przepłacenie za „polonizację” Pekao czy podatek handlowy jest tego przykładem. Bardziej jednak mamy do czynienia z bezrefleksyjnym naśladowaniem doświadczeń węgierskich i z PR w zakresie patriotyzmu gospodarczego niż z realnymi działaniami, bo rząd w znacznym zakresie kontynuuje politykę wspierania zagranicznych inwestycji.
Musimy nie tylko wypracować koncepcję długofalowego wspierania rodzimych firm, ale także przeciwstawić się postępującej globalizacji uderzającej w rynki wschodzące. Dziś największym zagrożeniem dla przyszłości polskiej gospodarki są umowy CETA i TTIP. Przyszłość umowy TTIP z USA nie jest pewna ze względu na stanowisko prezydenta Trumpa. Ale wprowadzenie CETA jest prawie równoznaczne z przyjęciem także TTIP, ponieważ w praktyce każda większa amerykańska korporacja posiada w Kanadzie spółki zależne. W praktyce już CETA stworzy wspólny rynek z USA.
CETA to kolejny krok na rzecz globalizacji. Sprawa nie dotyczy wysokości ceł, bo one są niskie i praktycznie nie ograniczają handlu pomiędzy państwami Unii a Kanadą. Rzecz dotyczy zniesienia barier pozataryfowych i praktycznej likwidacji suwerenności państw nad korporacjami działającymi na ich terytorium. Umowa nie tylko wprowadza wzajemne uznanie certyfikatów, rezygnując tym samym z obrony własnego porządku prawnego, ale i przyznaje korporacjom prawo uczestniczenia w procesie legislacyjnym, a nawet jego zastopowania. Umowa wprowadza też system sądów arbitrażowych, w ramach których korporacje mogą dochodzić utraconych możliwości zysku. To znaczy, że każda ustawa, która chroni swoich obywateli, może być przedmiotem roszczeń, a w konsekwencji uzyskiwania rekompensat od państw, które w pojęciu korporacji pogarszają ich możliwości uzyskania zysków.
To oznacza, że np. wprowadzenie określonych zakazów może skutkować gigantycznymi odszkodowaniami dla korporacji. W ten sposób państwo narodowe staje się bezbronne w obronie własnych interesów. To skuteczna metoda ekonomicznej eksploatacji państw. W ten sposób nie tylko rezygnują z suwerenności prawnej wobec międzynarodowych korporacji, ale te korporacje w sporach prawnych uzyskują dominację nad państwami, w których prowadzą działalność. To rezygnacja z suwerenności i demokratycznego modelu stanowienia praw. To działanie samobójcze, bo w praktyce umowa sprowadza państwa narodowe do roli parawanu chroniącego interesy korporacji.
Choć umowa jest fundamentalnym zagrożeniem, jest popierana przez polski rząd. Wypowiedzi premier Beaty Szydło, wicepremiera Mateusza Morawieckiego i działania europosłów PiS świadczą, że obóz rządzący jest zdecydowanym zwolennikiem wprowadzenia jej w życie. Otóż ta umowa zaprzecza dotychczasowej ideologii obozu rządzącego. Ideologia ta mówi o obronie polskich interesów, zwłaszcza ekonomicznych. I pomimo nieśmiałych i cząstkowych działań w tym zakresie rząd decyduje się na przyjęcie umowy, która w rażący sposób przekreśla szanse na przezwyciężenie neokolonizacji polskiej gospodarki. Publicyści obozu rządowego ukuli termin określający politykę tego obozu jako Polskę powstającą z kolan. Przyjęcie CETA oznacza, że nasze państwo powstaje z kolan chyba tylko po to, aby efektowniej paść na twarz przed korporacjami. To fundamentalne zagrożenie dla przyszłości Polski, przekreślające szanse na jego rozwój. Dlatego nie można tej umowy w żaden sposób zaakceptować.