"Kandydat postępu", jak określa się Macron, były minister gospodarki w rządzie ustępującego prezydenta Francois Hollande’a, odwiedził rodzinne Amiens w trzy miesiące po tym, gdy Whirlpool ogłosił, że zamyka tamtejszą fabrykę suszarek do bielizny, które produkowane będą w Łodzi.

Macron miał się spotkać jedynie z delegacją związkowców fabryki, której pracownicy strajkują od poniedziałku. Do zmiany planów i spotkania z pracownikami zmusiła go jednak niespodziewana wizyta Le Pen, kandydatki skrajnie prawicowego Frontu Narodowego, która w południe bez zapowiedzi pojawiła się w zakładzie.

Le Pen w rozmowie z pracownikami obiecała, że jeśli zostanie prezydentem, to nie dopuści do likwidowania miejsc pracy we Francji przez przenoszenie ich do Polski oraz sprowadzanie cudzoziemców. Przed I turą wyborów, która odbyła się w niedzielę, Le Pen wielokrotnie atakowała pracowników delegowanych, obywateli UE pracujących we Francji dla firm ze swych krajów. Najwięcej wśród nich jest Polaków.

Kandydatka skrajnej prawicy została dobrze przyjęta przez strajkujących, z których wielu przyznało, że głosowało na nią w I turze. Według miejscowych źródeł mówili jej, że jest dla nich ostatnią nadzieją.

Reklama

Inni jednak, jak donosili dziennikarze lokalnego radia, twierdzili, że gdyby nie wybory, to nikt by się nimi nie interesował i że 8 maja (dzień po ostatecznym wyborze prezydenta) wszyscy postawią na nich krzyżyk.

Z kolei Macrona, który do zakładów przyszedł trzy godziny po Le Pen, przywitały gwizdy. Kandydat popierany przez "front republikański" (międzypartyjny sojusz wymierzony w skrajną prawicę), do którego dochodzą wciąż nowe, prawicowe i lewicowe organizacje polityczne i związkowe, tłumaczył, że przywróceniem granic i blokowaniem globalizacji niczego się nie załatwi.

Obiecał, że będzie twardo postępował z nielojalnymi wobec pracowników przedsiębiorcami i zajmie się sprawami socjalnymi. Stwierdził jednak, że nie jest w stanie zapewnić swych rozmówców, że uratuje ich miejsce pracy.

Z Paryża Ludwik Lewin (PAP)