Choć do wyborów usłyszymy jeszcze wiele deklaracji o planowanym rządowym wsparciu dla gmin, tak naprawdę tylko zaostrza się apetyt centrali na ich pieniądze. Polska lokalna choruje z braku funduszy.
Jak obrabować samorządy w biały dzień? Wystarczy jedną ręką umiejętnie majstrować przy ustawach, które z pozoru nie mają zbyt wiele wspólnego z podatkami, a drugą ręką skrycie podbierać miliony złotych.
To nie teoria spiskowa. To rzeczywistość, o której bez wahania opowie niejeden wójt, burmistrz lub prezydent. Zwłaszcza ci z najmniejszych miejscowości. Dlaczego właśnie oni? Bo to samorządowcy działający w gminach o zaledwie kilkunastomilionowych budżetach muszą najczęściej mierzyć się z molochami, które zaciekle walczą o – jak uważają – należne im wpływy. Rząd woli bowiem kierować strumień pieniędzy gdzie indziej. Najczęściej do spółek Skarbu Państwa. Ale nie tylko tam. Na finansowy zastrzyk coraz częściej mogą też liczyć ogromne firmy, które postawione pod legislacyjną ścianą, potrafią bić się o swoje. Udowodniły już nieraz, że w kryzysowych momentach mają moce przerobowe, by zasypywać sądy setkami skarg i grać na zwłokę z zapłatą podatków. A w międzyczasie, w kuluarach gabinetów, rękami lobbystów, ramię w ramię z politykami, wykuwać nowe, korzystne dla siebie prawo.
Lokalni politycy nie boją się mówić o tym głośno, bo większość z nich już wie, że ich głos, choćby dotarł do ministerialnych korytarzy, spotka się z głuchym echem obojętności i niezrozumienia. Niestety, przekonali się o tym nie raz.
Problem w tym, że przy coraz mniejszym wsparciu samorządowcy muszą finansować coraz więcej zadań. Nie ma bowiem tygodnia, by nie wchodziło w życie nowe prawo, które oznacza dla nich kolejne obowiązki, zadania, a przy tym nowe koszty. Te ostatnie są oczywiście bagatelizowane. Zwykle chodzi wszak o „zaledwie kilkanaście, kilkadziesiąt milionów złotych”.
Reklama

Wystawieni do wiatru

To ostre sądy. Ale obiema rękami podpisują się pod nimi pełni rozgoryczenia skarbnicy z kilkuset gmin w Polsce, którzy nagle – po kontrowersyjnej nowelizacji ustawy o odnawialnych źródłach energii – obudzili się z milionowymi dziurami w budżetach.
Przetrzebiły je wiatraki. A dokładniej – zmiana zasad ich opodatkowania. Bo chociaż śmigła kręcą się tak samo teraz, jak i kilka lat temu, to każdy ich obrót jest już mniej lub więcej wart, zależnie od obowiązujących w danym okresie przepisów. Te zmieniają się stale. Praktycznie każdego roku właściciele farm wiatrowych płacili podatek od nieruchomości w innej wysokości, na różnych zasadach. Obecnie przywrócono „stare” reguły – korzystne dla inwestorów. Oznaczają przy tym niższe wpływy do gmin.
Dla samorządowców to jak zły sen. Okazało się bowiem, że w Warszawie uchwalono prawo, które zmienia reguły podatkowej gry w trakcie roku budżetowego i to – co gorsza – z mocą wsteczną. Innymi słowy, zamiast przyciąć dochody gmin dopiero w nadchodzących latach, dać im czas na dostosowanie się i np. zmianę inwestycyjnych priorytetów, kazano im oddać pieniądze za poprzednie miesiące. Uznano bowiem, że teraz się one gminom nie należą. W sumie, według różnych szacunków (i to bynajmniej nie szacunków rządu, ten bowiem podał, że zmiany nie odbiją się na budżetach gmin), czekają je straty w dochodach rzędu od 300 mln do 500 mln zł rocznie.
Niestety, o ile z perspektywy budżetu centralnego jest to kropla w morzu, to dla wielu małych gmin wiejskich (wiatraków nie stawia się w końcu w miastach) punkt widzenia jest zgoła inny. A utracone nagle kwoty oznaczają realne problemy, jak m.in. zahamowane inwestycje. – U nas w pierwszej kolejności do odstrzału będzie walka ze smogiem, czyli przygotowywane przez nas ocieplenie szkoły i wymiana źródeł ciepła w gminnym ośrodku pomocy społecznej. To jest inwestycja wartości ok. 7 mln zł. Połowę tej kwoty będziemy pewnie musieli oddać firmie, a druga połowa, czyli unijne dofinansowanie, przepadnie – mówi Przemysław Szczepanowski, zastępca wójta w gminie Świecie nad Osą (woj. kujawsko-pomorskie, powiat grudziądzki).
W innych jednostkach samorządu terytorialnego (JST) jest podobnie. Gminy stoją przed koniecznością zaciągania kredytów, by dokończyć już rozpoczęte inwestycje. – Z trwogą myślę, jak ja ułożę budżet na przyszły rok, aby nie wpakować się w program naprawczy – mówi pewien skarbnik, prosząc o zachowanie anonimowości.
Treść całego artykułu można przeczytać w piątkowym wydaniu DGP.