Teraz jest już lepiej, lira się odbiła i ustabilizowała – opowiada na zapleczu swojego sklepu z odzieżą Inver Demirok, jeden z tysięcy drobnych stambulskich handlarzy. Z jego perspektywy kryzys, o którym przez ostatnie tygodnie krzyczały finansowe dzienniki, to czysta teoria. – To jest Stambuł, tu zawsze potrzeba było mieć wiele pieniędzy, żeby móc w miarę godnie żyć – kwituje.
Na ulicach miasta, które wypracowuje jedną trzecią krajowego PKB, krachu nie widać. Stambuł przez ostatnie dwie dekady dokonał potężnego skoku: gecekondu, „budowane w jedną noc” budynki mieszkalne, które waliły się jak domki z kart podczas trzęsienia w 1999 r., zastąpiły apartamentowce i wieżowce na peryferiach 15-milionowej metropolii. U brzegów Bosforu nie straszą już wraki statków, które wpadły na skały. Dawne robotnicze dzielnice – jak matecznik prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana Kasimpasza, swoista stambulska Praga czy Bałuty – przechodzą restaurację. Nawet pucybuci, niegdyś częsty widok na najbardziej zatłoczonych ulicach i nabrzeżach, są już raczej turystyczną atrakcją.
Ale jednocześnie nie ma w kraju analityka, który by twierdził, że Turcja wciąż może cieszyć się 10-procentowym wzrost PKB. Większość wskazuje, że rozrzutna, oparta na pożyczkach polityka rządu z początkiem roku się wyczerpała. Skończył się czas prosperity. „Rząd nie chce zajmować się nierównowagą w finansach publicznych i przegrzewaniem się gospodarki – pisał jeszcze w maju Marcus Chenevix, analityk ryzyka w agencji TS Lombard. – Ta niechęć do działania sprawia, że należałoby powiedzieć, że Turcja wchodzi w czas powoli rozpalającego się kryzysu”.
Już w tamtym czasie było jasne, że władze tylko łudzą się, że w tym roku podobny zostanie zanotowany podobny wzrost gospodarczy, jak w 2017 r. na poziomie 7,4 proc. Machnięto ręką na inflację, która wówczas dobijała poziomu 11 proc. Deficyt obrotów bieżących z miesiąca na miesiąc rósł o kilkaset milionów dolarów, zaś w lutym był o 60 proc. większy niż rok wcześniej. Lira zaliczała spektakularny zjazd, tracąc od początku roku do końca wakacji 40 proc. – z tego połowę w sierpniu, kiedy to pogłębiający się kryzys trafił na czołówki gazet na całym świecie.
Reklama
Te zawirowania to kombinacja dwóch czynników: nadciągającego krachu i działań Zachodu – tłumaczy w gabinecie w kompleksie uniwersytetu Kadir Has politolog prof. Soli Özel. – Tak, nasza gospodarka cierpi z powodu wielu problemów, jakim jest chociażby duży udział państwa w biznesie. Mieliśmy wcześniejsze wybory (w czerwcu br. – red.) głównie z tego powodu, że rząd zdawał sobie sprawę, iż nad krajem zbierają się ciemne chmury. Wolał więc uprzedzić sytuację. Proszę zwrócić uwagę, że krach wybuchł niemal natychmiast po głosowaniu– dodaje.
Ale według niego jest również jasne, że poza czynnikami wewnętrznymi na klimat wokół gospodarki wpłynęła też geopolityczna sytuacja Turcji. Do załamania się liry mocno przyczyniła się m.in. sprawa pastora Andrew Brunsona – amerykańskiego duchownego ewangelickiego, który od 20 lat mieszka w Turcji, a dwa lata temu został przez prokuratorów oskarżony o przyłożenie ręki do nieudanego zamachu stanu w 2016 r. Prezydent Donald Trump postanowił rozwiązać sprawę po swojemu: nałożył sankcje na dwóch tureckich ministrów oraz cła na turecką stal i aluminium. – Wystarczyły jego dwa utrzymane we wrogiej tonacji tweety, by polityczne ryzyko wokół liry wzrosło. To też zmusiło rząd do podniesienia stóp procentowych – mówi Özel.