Ci, którzy tu zostają, mają problem z pozytywną tożsamością. Budują więc ją na tym, co się im podaje – nie jesteśmy z białostockiego pipidówka, jesteśmy Polakami, katolikami, patriotami - mówi Katarzyna Sztop-Rutkowska, socjolog, wykładowca na Uniwersytecie w Białymstoku, działacz społeczny, liderka Inicjatywy dla Białegostoku.
Brała pani udział w Marszu Równości?
Tak.
Dlaczego?
Reklama
Po pierwsze, z solidarności z osobami homoseksualnymi, które są obiektem nagonki. Znam takich ludzi, są wśród moich przyjaciół i znajomych. Po drugie, uważam, że w kraju demokratycznym wszyscy powinni mieć równe prawa, a więc i osoby LGBT winne mieć prawo do zawierania związków partnerskich. I po trzecie, z chrześcijańskiego obowiązku. Poprzez swoją wiarę zaświadczam, że akceptuję człowieka i jednocześnie pokazuję inną twarz chrześcijaństwa.
I jak pani ocenia marsz?
Mam 46 lat, przeżyłam niemało, ale to było jedno z najbardziej traumatycznych wydarzeń w moim życiu.
Było aż tak źle?
Napięcie narastało na długo przed marszem. Zorganizowany przez urząd marszałkowski Piknik Rodzinny nie był jedynie alternatywą dla marszu, miał być jego przeciwstawieniem. Przekaz był prosty – piknik dobry, marsz zły. Do tego odezwa abp. Tadeusza Wojdy, dla mnie, katoliczki, szokująca. Wskazał, jakie zagrożenia niesie ze sobą marsz i środowisko LGBT, zdefiniował wroga i wezwał do obrony zagrożonych wartości. Do tego doszły środowiska pseudokibiców, którzy zaprosili do Białegostoku kolegów i koleżanki z innych rejonów kraju. To dlatego w sobotę było ich tak wielu.
Oficjalnie podaje się, że ok. 700. Ale oni też spotkali się legalnie. Mieli zgodę na zorganizowanie zgromadzenia.
Tylko dlaczego w tym samym miejscu co uczestnicy Marszu Równości, na pl. NZS? A poza tym po zakończeniu zgromadzenia nie rozeszli się, tylko pozostali na placu. Czekali na uczestników marszu. Kiedy ci zaczęli przychodzić, z tęczowymi flagami, w tęczowych koszulkach, trafili w sam środek pseudokibiców. Byli zagubieni, nie wiedzieli, co się dzieje, co robić. Kompletny chaos. Mniej więcej po pół godzinie policja powiedziała, żeby ci z Marszu Równości wyszli na środek placu. To było jak zaproszenie do ataku, wystawienie ich na strzał. Poleciały butelki, kamienie, z balkonów ludzie rzucali zepsutymi jajkami. Niby policja stworzyła wokół nich kordon, ale nic to nie dało. A do tego setki osób krzyczących „won pedały” i „w…ć”. W powietrzu było gęsto od agresji. Wszyscy czuliśmy zagrożenie.
>>> CAŁY TEKST W WEEKENDOWYM WYDANIU DGP