Agata jest samotną matką zastępczą czwórki dzieci. – Podjęliśmy tę decyzję wspólnie z mężem 15 lat temu. Pierwsza dwójka, którą przyjęliśmy, to rodzeństwo z pełnoobjawowym FAS, alkoholowym zespołem płodowym. Potem dołączyła do nas dziewczynka, również z FAS. Mieliśmy pokończone kursy i obietnicę od powiatowego centrum pomocy rodzinie, że podpisze z nami umowę na rodzinę zawodową (forma pieczy, w której rodzic podpisuje umowę z powiatem, wykonuje pracę, za którą dostaje wynagrodzenie – red.). Na słowach się skończyło – mówi. Dlaczego? Zawodowemu rodzicowi zastępczemu trzeba płacić – nie mniej niż 2 tys. zł brutto miesięcznie (precyzuje to ustawa o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej). Niezawodowy opiekun za swoją pracę nie dostaje złotówki, a robi to samo. – Pasja i misja. Bez tego długo bym nie wytrzymała. Z mężem rozwiedliśmy się w 2011 r. To było pokojowe rozstanie. On po prostu miał dość – opowiada Agata.
Poszło o wyobrażenia, które rozminęły się z rzeczywistością. Były mąż pani Agaty liczył, że dzieci będą robić większe postępy. Że ciężką pracą można wyprowadzić je niemal na prostą. – W tej pierwszej dwójce, która do nas trafiła, był 12-letni Krzyś. Gdybyśmy zajęli się nim dekadę wcześniej… – kobieta zawiesza głos. Krzyś nadal jest przy niej. Ma 27 lat. Nie jest i nigdy nie będzie samodzielnym człowiekiem.
Ona sama nie zrezygnowała z roli rodzica zastępczego, choć też zaliczyła zimny prysznic. – System. Jest bezduszny – mówi Agata. Pochodzi z Warszawy, na Mazury wyprowadziła się 28 lat temu. – Sąsiadów mam tu do rany przyłóż. Znają mnie i dzieci, kibicują, pomagają. Ale moje relacje z lokalnym PCPR (Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie - red.) są, delikatnie mówiąc, trudne. Dlaczego? Sama zachodzę w głowę. Może za mało we mnie pokory? – pyta retorycznie.
Namiastka normalności
Reklama
Zgodnie z przepisami organizator rodzinnej pieczy zastępczej (w tym wypadku PCPR) dokonuje oceny rodziny. Gdy jest ona negatywna, a taką zwykle dostaje Agata, kolejna ocena odbywa się za pół roku. Po dwóch ocenach negatywnych PCPR składa do sądu rodzinnego wniosek o rozwiązanie rodziny. W przypadku Agaty takich wniosków było kilkanaście – wszystkie zostały odrzucone. Teraz rozpatrywany jest kolejny. – Była w nich mowa np. o tym, że mam niebezpieczne betonowe schody. Patrzę na nie z lewej, patrzę z prawej. Gdzie one są groźne? Mają poręcz i nową, szczelną, drewnianą balustradę – mówi matka zastępcza. Zarzucano jej też, że psy biegają po podwórku, że karmę dla zwierząt trzyma w kuchni i suszy pranie w pokoju. Że jest niezbyt czysto, a niektóre meble wyglądają na zniszczone. – To Piotruś doprowadził je do takiego stanu – tłumaczy Agata. Chłopiec jest ogromny i silny jak na swoje 11 lat. Trafił do niej sześć lat temu. Wcześniej widział przemoc i doświadczał jej na własnej skórze. Tkwił w przemocowej rodzinie, mimo niebieskiej karty i sądowych wyroków. Mimo że wszyscy wokół widzieli i słyszeli, co się w domu dzieje. Miał szczęście, że przeżył. W pewnym momencie znalazł się w domu dziecka i właśnie stamtąd zabrała go Agata. Po odejściu Piotrusia w placówce trzeba było zrobić remont, bo chłopiec stłukł telewizor, wybił szyby, zdemolował ściany.
– Wytworzyła się między nami silna więź. Nie jest idealna, ale taka, na jaką go stać. Raz jest lepiej, raz gorzej, bo Piotr bywa zaborczy. Agresję odreagowuje na mnie, a jak mnie nie ma – na sobie. Wbija widelec w przedramię, jakby próbował dać ujście emocjom – opowiada matka zastępcza. Ona wie, że zachowanie chłopca to efekt choroby – zespół stresu pourazowego, dysocjacji osobowości, zaburzeń hiperkinetycznych, zachowania ze spektrum autyzmu wywołanego traumą. W znajomym sklepie otwierają mu czasem dodatkową kasę, bo Piotruś ma swój system układania produktów na taśmie: mleko koło mleka, masło koło masła. Trzeba mu na to pozwolić. – Przyzwyczaiłam się, wśród znajomych jest łatwiej. Ale obcy i hałas ulicy czasem uruchamiają u niego zachowania, które widział w domu rodzinnym. Wtedy zdarza się, że mnie uderzy, kopnie. Ludzie zaczynają go pouczać, a on się nakręca. Krzyczy, przeklina. Poza Piotrusiem i dorosłym Krzysiem pani Agata opiekuje się jeszcze 17-letnią Mariolą i nastoletnią matką z FAS, jej imienniczką, Agatą. Synek dziewczyny, mały Wiktorek, również znalazł na Mazurach dom.
Dzięki wysiłkom Agaty między chłopcem a młodą mamą nawiązała się więź. – Miłość – mówi krótko. Nieraz musiała o tę miłość walczyć. Od powiatowych urzędników usłyszała np., że skoro chłopiec jest zdrowy (nie ma FAS), to lepiej oddać go do adopcji. Miałby zdrowych i bogatych rodziców…
Kilka razy Agata usłyszała, że jest rozrzutnym rodzicem zastępczym, bo wydaje pieniądze na podróże. – W Warszawie jeździliśmy metrem, tramwajem, patrzyliśmy na samoloty. Wdychaliśmy miasto – opowiada z dumą. Chce dać swoim podopiecznym namiastkę normalności. Ma skromny budżet. Za swoją pracę nie dostaje grosza, nie jest nigdzie ubezpieczona, nie odkłada na emeryturę, bo i z czego? Dostaje 1052 zł na dziecko, po 211 zł dodatku na Piotrusia i Agatkę z tytułu ich niepełnosprawności, a do tego 500 plus. Starcza na styk, bo za pojedyncze zakupy jedzeniowe w Biedronce (zaspokajają potrzeby rodziny na kilka dni) płaci 300 zł. – Nie narzekam – zastrzega od razu, chociaż wie, że każdy normalny człowiek na jej miejscu nie chciałby takiego życia. – Moja prababcia była pedagogiem, babcia lekarzem, ja jestem mamą zastępczą.
I tylko jedno psuje jej humor. – Samochód. Jest w strasznym stanie, a do najbliższego przystanku mamy 6 km – mówi Agata. Jak auto się rozsypie, nie dojedzie do sklepu, nie odwiezie Wiktorka do przedszkola, Piotrusia do lekarza… ©℗