Te dwa zdania wydają się stać ze sobą w oczywistej sprzeczności. Przyzwyczailiśmy się bowiem uważać, że postępująca automatyzacja gospodarki doprowadzi do sytuacji, w której zabraknie pracy dla ludzi. Jako pierwszy problem ten postawił John Maynard Keynes w swoim słynnym eseju „Ekonomiczne perspektywy dla naszych wnuków” z 1930 r. W ciągu ostatniej dekady wizja milionów pozbawionych przez roboty oraz sztuczną inteligencję szans na jakiekolwiek sensowne zajęcie powróciła z wielką siłą. Zainspirowała ona wielu autorów (często wywodzących się z okolic Doliny Krzemowej) do szukania antidotum. Na przykład w postaci bezwarunkowego dochodu podstawowego. W tym scenariuszu roboty będą robić, a ludziom rzuci się coś na uspokojenie nastrojów. Żeby się nie buntowali.
Ale to nie takie proste. Bo równie wielu (a może nawet więcej) ekonomistów zajmujących się problemem automatyzacji stoi na stanowisku, że „technologiczne bezrobocie” to jednak jest humbug. Nic takiego nigdy dotąd nie nastąpiło. A więc i w przyszłości pewnie nie nastąpi. Owszem, w gospodarce kapitalistycznej fale bezrobocia cyklicznie powracają i będą powracać. Jednocześnie stale postępują procesy automatyzacji pracy. Ale tu nie ma prostego mechanizmu wiążącego przyczynę ze skutkiem. Bezrobocie w momencie X nie wybucha dlatego, że kilka miesięcy wcześniej wprowadzono do obiegu pracooszczędny wynalazek Y. Mamy tu raczej do czynienia ze współ występowaniem. Jest tak, że technologiczna innowacja prowadzi do powstawania nowych zajęć i zawodów. Kto dziś pamięta o zawodzie woźnicy? A 100 lat temu kto przypuszczał, że będzie taki zawód jak projektant stron internetowych?
Cały artykuł przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP
Reklama