Te chytre pytania pochodzą z mojej ulubionej książki dla dzieci od 3 do 6 lat „Co byś wolał” Johna Burningtona. Uważam, że w każdym z tych przypadków trzeba się nieźle nagłowić, żeby wybrać najmniej paskudną z paskudnych możliwości – albo najprzyjemniejszą z przyjemnych.
Niedawno British Airways przedstawiły swoją wersję dylematu: „co byś wolał?”. Zapytały pracowników, czy wolą przez miesiąc pracować za całą pensję, pracować przez miesiąc bez żadnej zapłaty, czy wziąć miesiąc urlopu bez wynagrodzenia.
Wydaje się, że odpowiedź – w przeciwieństwie do pytań z książeczki Burninghama – nie wymaga wielkiego namysłu. BA właściwie pyta pracowników o to, czy woleliby siedzieć na nosorożcu, czy też wypić herbatę nad rzeką. Gdybym była stewardesą, nie musiałabym się zbyt długo zastanawiać, czy wolę popychać wózek po przejściu między fotelami pytając „kawa czy herbata?” i nic nie zarobić – czy raczej siedzieć w ogródku, czytając książkę.
Propozycja BA wydaje się całkiem bez sensu. Praca za pieniądze ma sens. Nie pracować i nie zarabiać. Ale pracować i nie zarabiać – to zupełnie bezsensowne.
Reklama
Jednak w ostatnich kilku miesiącach dawny związek między pracą a czasem wolnym oraz pieniędzmi i ich brakiem zaczął pękać. W błaganiach, by ludzie dobrowolnie pracowali za nic, BA zdecydowanie przodują: inni pracodawcy błagają natomiast pracowników, żeby próżnowali i płacą im za ten przywilej kieszonkowe. W styczniu firma KPMG zaproponowała pracownikom trzy miesiące wolnego w zamian za 30 proc. zarobków, a hiszpański bank BBVA proponuje im podobną kwotę nawet przez pięć lat, jeśli obiecają nie pojawiać się w pracy.
Żeby zrozumieć, o co tu chodzi, trzeba zapomnieć o wszystkim, czego nauczyliśmy się z ekonomii. Mikroekonomia uczy nas, że każdy ma swoją krzywą podaży pracy i że gdy nie ma płacy, nie pojawia się podaż pracy. Gdy natomiast rośnie płaca, wraz z nią rośnie też podaż pracy. Makroekonomia zakłada natomiast, że płace są „sztywne w dół”, czyli że nie mogą maleć. Jeśli chce się, żeby spadły, jedynym sposobem staje się doprowadzenie do większej inflacji.
To jednak, co dzieje się od kilku miesięcy, pokazuje, że żadne z tych twierdzeń nie jest prawdziwe. Recesja sprawia, że naszego wyboru między czasem wolnym a pieniędzmi nie da się sprowadzić do prostego wykresu. Pokazuje też, że płace nie są „sztywne w dół”. Firmy stosują nowe sposoby obniżenia wynagrodzeń, a pracownicy przyjmują to pokornie jak owce – ponad 1/4 brytyjskich pracowników przełknęła już coś, co w efekcie oznacza obniżkę pensji.
Ta nowa rzeczywistość ma dwa dobre efekty uboczne. Pierwszy – że może nas oduczyć pracoholizmu. W większości firm tradycyjnym sposobem zyskania przychylności było wypruwanie sobie żył. Teraz firmy tak rozpaczliwie chcą oszczędzać na wynagrodzeniach, że pouczają starszych rangą pracowników, by dawali dobry przykład, zostając w domu. Obowiązuje nowe hasło: chcesz awansować, przestań pracować.
W jednych firmach personel przyjmuje to entuzjastycznie, w innych – bardziej podejrzliwie. Niektóre instytucje mają problem z uzyskaniem zgody ze strony pracoholików, ponieważ obawiają się oni, że podpis pod takimi ustaleniami może być równoznaczny z przyczepieniem sobie na plecach hasła „Jestem zbędny. Proszę mnie zwolnić”.
Żeby sobie jakoś z tym poradzić, niektóre firmy zmuszają starszych rangą pracowników do wzięcia dobrowolnego urlopu, wysyłając im pouczenia, by świecili przykładem i nie pojawiali się w pracy itp. podobne. W końcu zrozumieją te aluzje.
Drugim dobrym efektem ubocznym jest powrót ducha poświęcenia. Dziś większość ludzi jest gotowa przyjąć obniżkę pensji – lub przez jakiś czas pracować za darmo – ze strachu, że jeśli się nie zgodzą, mogą stracić pracę. Jak wynika z ostatnich badań grupy lobbystycznej Keep Britain Working, 95 procent pracowników gotowe byłoby zaakceptować warunki umowy o pracę, jeśli miałoby to ich uchronić przed kolejką po zasiłek dla bezrobotnych.
Zastanawiam się jednak, czy firmy nie przegapiają okazji, by przekonać pracowników, że akceptacja mniejszych zarobków wynika raczej z czegoś w rodzaju altruizmu niż z obaw przed utratą pracy. Takie podejście jest tak szokująco niemodne, że sugerując je, czuję się nieco zażenowana. Jednak naprawdę uważam, że jest cień szansy, by w niektórych organizacjach udało się przekonać ludzi, iż mniejsze zarobki to cena przetrwania firmy. Byłoby to hasło w stylu: „to dotyczy nas wszystkich, więc razem ponośmy trudy”.
Z tym jest jednak jeden poważny problem. Prawie niemożliwe jest przekonanie ludzi do wspólnego ponoszenia trudów, gdy jest między nimi tak ogromna luka płacowa. Gdy cięcia dotykają niżej płatnych pracowników, ale nie obejmują tych opłacanych lepiej, nie uważa się tego za wspólne ponoszenie trudów.
Gdybym była stewardesą w BA, dałabym się pewnie przekonać, że przez kilka dni powinnam pchać swój wózek raczej za darmo niż za normalne wynagrodzenie. Ale pomogłaby mi w tym świadomość, że mój szef postanowił na znacznie dłużej zrezygnować ze swojej gigantycznej pensji.