RADOSŁAW KORZYCKI:
Zgadza się pan z powszechnym odczuciem, że szczyt w Kopenhadze skończył się katastrofą?
JULIAN POPOW*:
Nie. Spójrzmy na to inaczej. Jeszcze nigdy wcześniej nie zorganizowano podobnego zjazdu w jakiejkolwiek sprawie dotyczącej ekologii. Jeszcze nigdy na jedną konferencję nie przyjechało tyle delegacji rządowych i tylu przedstawicieli organizacji pozarządowych, nigdy też nie obradowano przez niemal dwa tygodnie. Sprawa Kopenhagi była nagłaśniana w mediach, telewizje i prasa odliczały dni do rozpoczęcia szczytu. Przez ten czas przelało się morze argumentów za i przeciw finansowaniu walki z globalnym ociepleniem. Dlatego też oczekiwania wobec spotkania światowych liderów w duńskiej stolicy były niezwykle wysokie. Ludzie zazwyczaj niezainteresowani wielką polityką dokładnie śledzili to, co się tam dzieje. I w tej rzeczywistości owe nadzieje okazały się przesadzone. Dlatego też wielu uznało zawarte porozumienie za bardzo skromne, a media obwieściły spektakularną katastrofę. Mimo to uważam jednak, że sporo udało się osiągnąć.
Reklama

>>> Czytaj też: Szczyt klimatyczny w Kopenhadze zakończył się porozumieniem przyjętym przez ONZ

A co?
Przede wszystkim powszechną zgodę zyskał pewien projekt gospodarczy. Chodzi o to, że po Kopenhadze przemysł zacznie wielką reorientację na tzw. zieloną energię. Może to zabrzmieć z jednej strony banalnie, z drugiej – nieco cynicznie, ale podczas szczytu ekologiczne rozwiązania po prostu stały się modne. Wzrosła powszechna świadomość tego, jak ważne jest oszczędzanie energii i jak bardzo szkodliwa jest nadmierna emisja dwutlenku węgla. Myślę, że ekologiczny przemysł po prostu zyskał bezprecedensową popularność.

>>> Czytaj też: Firmy inwestują w ekologię dla oszczędności i prestiżu



A czy mimo wszystko to nie za mało? Światowym liderom nie udało się ustalić, jak konkretnie walczyć z podnoszeniem się temperatury i jak bogaci mają pomagać biednym w ograniczaniu emisji gazów cieplarnianych. Czy nie ma pan wrażenia, że Kopenhaga jest powtórką z Kioto? Tam też sporo mówiono o zielonej energii i nowych technologiach, a potem przez 12 lat świat nie posunął się w sprawie ochrony klimatu nawet o krok.
Między Kioto a Kopenhagą jest kilka zasadniczych różnic. Po pierwsze konferencja w Japonii przebiegała z dala od blasku kamer, prawie nikt się nią nie interesował. Trudno było potem oczekiwać, że ten szczyt zmieni coś w globalnej świadomości. Ludzie zaczęli dowiadywać się o Kioto dopiero przy okazji kampanii wyborczych w rodzimych krajach, np. w USA ten temat trafił na czołówki gazet dopiero trzy lata po konferencji kiedy Al Gore walczył z George'em W. Bushem o prezydenturę. Po drugie szczyt sprzed 12 lat skończył się precyzyjnymi zobowiązaniami, które później z różnych powodów trudno było w kolejnych krajach ratyfikować. Z Kopenhagi wszyscy wyjechali z dość ogólnym kompromisem, dlatego też nie będzie można potem mówić, że na drodze do realizacji celów stoją jakieś przeszkody legislacyjne w tym czy innym parlamencie. I wreszcie w szczyt w Kopenhadze zaangażowało się znacznie więcej podmiotów, dlatego też – jakkolwiek by dziś media oceniały jego rezultaty – szum, jaki tam wywołano, na pewno przyniesie długoterminowe korzyści dla ochrony środowiska.
No dobrze, a konkretnie? Co się musi stać w następnej kolejności, by ramowe postanowienia z Kopenhagi nabrały rzeczywistej formy?
W styczniu ruszają rozmowy największych producentów dwutlenku węgla, czyli Stanów Zjednoczonych, Chin, Indii i Brazylii. I tutaj główne zadanie stoi przed Waszyngtonem. Amerykańscy dyplomaci zachowywali się chwilami w Kopenhadze dość arogancko. Chińska delegacja nieraz czuła się urażona. Dwa razy nawet przedstawiciele Pekinu chcieli zerwać negocjacje. Teraz USA powinny lepiej przygotować się do rozmów, tzn. spuścić nieco z tonu i nie patrzeć na Pekin wyłącznie jak na zagrożenie. Obydwa kraje są odpowiedzialne za aż 40 proc. całej światowej emisji CO2. Pekin i Waszyngton same nie rozwiążą problemów całego świata, ale stworzenie czegoś w rodzaju chińsko-amerykańskiego partnerstwa na rzecz czystej energii stworzyłoby fundament do walki z globalnym ociepleniem.
Wierzy pan w to, że po tych rozmowach pojawi się projekt konkretnych rozwiązań? Ile pieniędzy, jakie pułapy emisji, jakie środki do walki z przekraczaniem limitów?
Tak, o ile negocjatorzy wyciągną wnioski z lekcji, jaką im dała Kopenhaga. Oprócz problemu z amerykańską arogancją rozmowy w duńskiej stolicy utknęły, bo kolejne podgrupy negocjatorów skupiły się na technicznych szczegółach, zapominając o kluczowych sprawach. Mam nadzieję, że teraz rozmowy zaczną się od ogółu, a jak to uda się ustalić, to dopiero potem będzie mowa o szczegółach. Poza tym Chiny bardzo zabiegają o pozycję lidera w ekologii, bardzo chcą pokazać światu, że nawet w walce o ochronę środowiska są najlepsze. Dlatego też wydaje mi się, że Pekin będzie gotów do ustępstw w rozmowach z Waszyngtonem.

>>> Czytaj też: Biznes atakuje klimatyczny wynik Kopenhagi



Tutaj może się jednak pojawić pewien problem. Chińczycy będą lansować swoją koncepcję tzw. zielonej energii, czyli przejście na energię nuklearną. I nie dość, że jest to, chociażby ze względów bezpieczeństwa, ryzykowny krok, to trudno, żeby takie biznesowe przedsięwzięcie współfinansował Waszyngton w ramach walki o klimat. Czy to nie przeszkodzi styczniowej rundzie negocjacji?
To bardzo złożony problem. Pekin z jednej strony chce być supermocarstwem i chociaż oczywiście nie będzie dążyć do tego celu środkami z okresu zimnej wojny, to – jak już wspomniałem – w ekologii walczy o pozycję prymusa. Chińczykom chodzi o pewien prestiż, autorytet, to, co nazywamy soft power. Z drugiej strony wiążą się z tym oczywiście konkretne interesy ekonomiczne. Tutaj sprawa redukcji emisji CO2 poniekąd wychodzi im naprzeciw, bo oni już od dawna eksperymentują z zieloną energią, inwestują w nowe technologie. Pan wspomniał o elektrowniach atomowych, których w najbliższej dekadzie ma powstać ponad sto. Mogą się przy tym pojawić pewne znaki zapytania, czy przy braku ostrożności nie skończy się serią katastrof jak z Czarnobyla. Ale Pekin równie dużo inwestuje w technologie pozyskiwania energii z wody czy wiatru. Nie uważam, żeby do końca zwyciężał tu rachunek ekonomiczny, że Pekin z cynizmem udaje ekologa nr 1, a tak naprawdę chce na tym zarobić. Otóż globalne ocieplenie i zbyt szybkie topnienie górskich lodowców stanowi dla Chin ogromne i bardzo realne ryzyko. Państwo Środka już ma problemy z wodą, a wkrótce w kilku regionach może zacząć jej w ogóle brakować. Dlatego też uważam, że Chińczycy mają bardzo poważny interes w tym, by styczniowe rozmowy ze Stanami Zjednoczonymi zakończyły się sukcesem.
Naszkicował pan obrazek Chin jako szlachetnego partnera, który w imieniu nie tylko swoim, ale pewnie też Indii, Pakistanu czy krajów Afryki Subsaharyjskiej, będzie walczyć o wodę. Dobrze zrozumiałem?
Nie przesadzajmy. Dopóki w Pekinie będą rządzić komuniści, nie ma mowy o tym, by nazywać Chiny szlachetnym partnerem. Tu raczej chodzi o to, że w ich myśleniu o zmianach klimatycznych zwycięża pragmatyzm, na czym w konsekwencji cały świat może skorzystać.
*Julian Popow, bułgarski politolog i publicysta mieszkający na stałe w Wielkiej Brytanii, ekspert Europejskiej Fundacji Klimatycznej (ECF)
ikona lupy />
Julian Popow / DGP