Wygląda na to, że w 2011 roku czeka nas walka o być albo nie być wspólnej unijnej waluty. Czy Europa w obecnym kształcie przetrwa te turbulencje?
Nie ma mowy o zachowaniu przedkryzysowego status quo. Gwałtowne zmiany już się rozpoczęły. Widać to doskonale na przykładzie Niemiec, które w czasie kryzysu zadłużeniowego uzyskały we Wspólnocie rolę wręcz hegemonialną. To od decyzji Berlina zależy przecież, czy domknie się budżet Grecji, czy Irlandii. Unia nie miała jeszcze dotąd do czynienia z takim wzrostem znaczenia jednego kraju. Kolejna fundamentalna zmiana polega na tym, że większość unijnych przywódców porzuciła wspólnotową retorykę i bez ogródek definiuje swoją europejską politykę w kategoriach interesu narodowego. Na przykład niemiecka kanclerz Angela Merkel od miesięcy powtarza, że aby rozwiązać unijny kryzys zadłużeniowy, każdy rząd musi najpierw posprzątać na własnym podwórku. Podobną argumentację zdaje się kupować duża część europejskiej opinii publicznej, wierząc, że jeśli wszyscy zastosują politykę radykalnych cięć budżetowych, za kilka lat Unia i jej waluta będą zupełnie zdrowe. Czeka ją jednak srogie rozczarowanie.
Dlaczego? Argumentacja Merkel brzmi przecież sensownie.
Może i tak, ale opiera się na fundamentalnie błędnym założeniu. Więc forsowana przez nią polityka z zasady nie może przynieść zamierzonych długofalowych skutków.
Reklama
Na czym polega błędne założenie?
Pod wpływem Niemiec zapanowało dziś w Europie upraszczające rzeczywistość przekonanie, że to wyłącznie Grecy, Irlandczycy czy Portugalczycy są winni fatalnej sytuacji swoich finansów publicznych. Ta linia rozumowania idzie dalej: skoro zgrzeszyli, to teraz nastał czas pokuty. Niech więc mieszkańcy zadłużonych krajów nie dziwią się, że muszą przystać na radykalne cięcia wydatków publicznych czy podwyżki podatków. To bardzo wygodne rozumowanie dla tych, którzy rozdają karty. Problem jednak w tym, że jest nieprawdziwe. Każdy, kto choć trochę zna się na ekonomicznej i politycznej specyfice integracji europejskiej, doskonale wie, iż rzeczywistość jest bardziej skomplikowana.
Trudno jednak zaprzeczyć, że na przykład Grecy przez lata upiększali statystyki, mają problemy ze ściągalnością podatków, a szereg grup interesu przez lata blokowało reformy, co zaowocowało spadkiem konkurencyjności po wejściu do strefy euro. Hiszpanie czy Portugalczycy też mają niejedno na sumieniu.
To tylko część prawdy. Druga strona medalu jest taka, że dzisiejsza Europa żyje w warunkach realnie istniejącej globalizacji, która na Starym Kontynencie przybrała formę eurointegracji. Badam globalizację od lat i nie trzeba mnie przekonywać, że niesie ona z sobą wiele pozytywnych elementów. Wie o tym każdy europejski przedsiębiorca, któremu wspólny rynek i otwarcie granic celnych otworzyło nowe rynki zbytu wewnątrz Unii Europejskiej i może na nich w miarę swobodnie konkurować. Ale z tak głęboka integracją związanych jest też wiele zagrożeń. Na otwarte rynki może przecież wejść dowolny konkurent z innego kraju, który zagrozi twojej bezpiecznej dotąd pozycji. W warunkach wzmożonej konkurencji najlepiej radzą sobie oczywiście giganci, bo wielki kapitał nie od dziś przekracza granice państw narodowych. Z ich perspektywy wszystko jest w najlepszym porządku. Ale są przecież i tacy przedsiębiorcy, którzy lepiej czuli się w warunkach państwa narodowego, gdy obsługiwany rynek był chroniony szeregiem barier. Oni przy wspólnej walucie stracili ów parasol. Przenieśmy ten mechanizm na makroekonomię i mamy sedno obecnych problemów wewnątrz Eurolandu. Na obszarze unii monetarnej konkurencyjne produkty z Niemiec bez przeszkód wchodzą na rynek grecki i w naturalny sposób przyczyniają się do rozdmuchania greckiego deficytu. Greckie firmy mają małe szanse, by na to skutecznie odpowiedzieć. Na dodatek wspólny rynek i globalizacja tworzą niespotykaną wcześniej sieć gospodarczych powiązań. Dobrze widać ją na przykładzie irlandzkiego systemu bankowego, którego długi to jednocześnie wierzytelności niemieckich, francuskich czy brytyjskich banków. Z kolei banki irlandzkie bardzo ucierpiały po krachu na amerykańskich rynkach finansowych. Jeśli dodamy jedno do drugiego, rodzi się fundamentalne pytanie: jak w tej sytuacji ktokolwiek rozsądny może lansować tezę, że każdy kraj Unii w pełni odpowiada za swoje własne finanse. Przecież to zwyczajne mydlenie oczu.
Na koniec jednak ktoś musi zapłacić rachunek. I trudno robić Angeli Merkel zarzut, że próbuje ocalić pieniądze niemieckiego podatnika przed spłacaniem nimi cudzych długów. Jest w końcu kanclerzem Niemiec, nie Europy.
To krótkowzroczna polityka. Kanclerz zaklina rzeczywistość. Koniecznie chce przekonać Niemców, że możliwy jest powrót do czasów powojennego cudu gospodarczego spod znaku Ludwiga Erharda. Akurat teraz niemiecka gospodarka rośnie dynamicznie i takie hasła mogą znaleźć zwolenników. Jednak szybki wzrost nie będzie trwał wiecznie. Prędzej czy później staniemy przed koniecznością ogarnięcia wszystkiego, co się w ostatnich kilku latach wydarzyło wewnątrz strefy euro. Mam wrażenie, że odpowiedź proponowana przez przywódcę największej gospodarki Starego Kontynentu okaże się po prostu nieskuteczna. Dlaczego? Bo gdy Merkel mówi dziś, że każdy kraj powinien martwić się o swoje długi, to jakby sięgała do szuflady, przebierała się w strój z minionej epoki, po czym wychodziła na ulicę i dziwiła się, że coś tu nie gra. Europejska integracja gospodarczo-walutowa doszła już do momentu, w którym realnych problemów nie da się skutecznie rozwiązywać przy pomocy posunięć na poziomie narodowym. Mogę tego łatwo dowieść.
Proszę bardzo.
Pożar greckich finansów publicznych zaczął się mniej więcej rok temu. Przez kilka miesięcy unijni liderzy – z Merkel na czele – ignorowali sygnały, twierdząc, że to wewnętrzna sprawa Aten. Europa broniła się rękami i nogami przed uznaniem tego za problem całego kontynentu. Ostatecznie doszło jednak do stworzenia wartego 750 mld euro Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego, a reszta krajów eurogrupy dała Atenom pożyczkę. Dlaczego? Bo nie dało się już dłużej ukrywać, że ewentualne bankructwo Grecji fatalnie odbije się na gospodarczej kondycji innych krajów unii monetarnej i na samym euro. Ucierpią greccy partnerzy handlowi, czyli wszyscy bez wyjątku, a ewentualny krach greckich finansów uderzy w banki całego kontynentu. Pieniądze stracą też ci, którzy trzymają greckie obligacje. Przyparci do muru politycy stanęli wobec brutalnej rzeczywistości eurointegracji, która sprawia, że nikt nie jest już samotną wyspą. Z tego samego powodu w ostatnich tygodniach zapadła decyzja o podwyższeniu kapitału Europejskiego Funduszu Stabilizacyjnego, z którego ratowane będą zadłużone państwa. Taka jest Europa, w której żyjemy.

>>> Czytaj także: Merkel: uczynimy wszystko, by zapewnić stabilność euro

Czego to właściwie dowodzi?
Politycy mogą mówić, jak długo tylko chcą, o tym, że każdy kraj UE jest kowalem swojego gospodarczego losu i prowadzi własną politykę, ale w praktyce nie mają innego wyjścia jak tylko pogłębiać integrację ekonomiczną. Pchają ich do tego same wydarzenia. Pamiętam, że gdy jeszcze kilka miesięcy temu prezydent Francji Nicolas Sarkozy mówił publicznie o europejskim rządzie gospodarczym, niemieccy politycy tylko uśmiechali się z politowaniem. Niedawno Merkel sama przyznała po raz pierwszy, że to realna opcja. Od kilku tygodni spieramy się o euroobligacje. Opory są wielkie, ale wcale bym się nie zdziwił, gdybyśmy za kilka miesięcy zobaczyli, że ten czy podobny mechanizm wspólnych unijnych papierów dłużnych zostanie wprowadzony w życie. Na pierwszym planie mamy polityków strojących się w piórka twardych obrońców narodowego interesu, na drugim jednak ci sami politycy idą w kierunku przełomowych decyzji: koordynacji tworzenia budżetów narodowych, otwarcia drogi do głębszej interwencji Brukseli w redukcje zadłużenia. To przecież nic innego jak oddawanie przez państwa narodowe kolejnych elementów definiowanych dotąd jako polityczna czy ekonomiczna suwerenność.
W czym więc problem? Pan – od lat konsekwentnie wieszczący nieuchronność pogłębiania integracji europejskiej – powinien się z tego przecież cieszyć.
Wszystko to dzieje się niestety za plecami opinii publicznej. Ludzie są karmieni złudzeniami, że Grecy sami spłacą swoje długi. Zamiast tego najważniejsi politycy powinni im wytłumaczyć, że po prostu nie ma powrotu do narodowej Europy. Żyjemy w organizmie, który jest zupełnie nową jakością. Jeśli tego nie zrozumiemy, czekają nas nieuchronne konflikty.
Jakie?
Nie jestem na przykład wcale przekonany, czy obecny kryzys ekonomiczny zakończy się na Starym Kontynencie bez eksplozji przemocy. Pakiety oszczędnościowe przyjęte w Grecji, Hiszpanii czy Irlandii są naprawdę drakońskie. Co więcej, zaciskanie pasa sprawi, że kraje te czeka prawdopodobnie stracona dekada bez lepszych widoków na przyszłość. Napięcia społeczne są nieuniknione. I nie będą to tylko klasyczne antagonizmy na linii biedni Grecy – bogaci Grecy. Ponieważ politycy uciekają od wybijania na plan pierwszy wspólnego europejskiego losu, możemy mieć wkrótce do czynienia z narastającymi antagonizmami między bogatymi i biednymi państwami. W minionym roku bogaci Niemcy, którzy dyktują reszcie drakońskie oszczędności, stali się przecież dla greckich demonstrantów jednym z głównych chłopców do bicia. Niemiecka opinia publiczna reagowała podobnie: Grek stał się synonimem lenia, który myśli tylko o wcześniejszej emeryturze. Trzeba się nauczyć zarządzać tymi wewnątrzeuropejskimi konfliktami.
Tylko jak to zrobić?
Będzie to bardzo trudne, bo wszystko, o czym rozmawialiśmy do tej pory, czyli Merkel, Grecja, nawet obecny kryzys, jest ledwie czubkiem góry lodowej. Aby zrozumieć kontekst dzisiejszych napięć, trzeba uświadomić sobie, jak fundamentalnie zmieniło się życie społeczno-gospodarcze w Europie na przestrzeni zaledwie kilku dziesięcioleci. Globalizacja przyniosła wiele nowych zagrożeń, przed którymi tradycyjne instytucje europejskiego ładu, jak partie polityczne, związki zawodowe, państwo socjalne czy nawet państwo narodowe, nie potrafią nas już skutecznie chronić. To dlatego Europejczycy czują się niepewnie.

>>> Polecamy: Unia Europejska nie dla małych państw

Jakieś przykłady?
Weźmy europejski rynek pracy. Ludzie rozpoczynający dziś karierę zawodową są przecież w zupełnie innej sytuacji niż ich rodzice czy dziadkowie. Nie mogą już liczyć na to, że przepracują całe życie w jednym zakładzie czy nawet w jednej branży. Witamy w świecie ludzi wszechstronnych, ale niepewnych przyszłości i żyjących z ciągłą świadomością nieuchronnego przekwalifikowania. Dyplom uniwersytecki? Kiedyś gwarantował dostęp do dobrej pracy i odpowiednią pozycję społeczną. Dziś niczego już nie zapewnia. Nawet klasa średnia – niegdyś ostoja stabilnych, rozważnych i politycznie odpowiedzialnych zachodnich społeczeństw – fundamentalnie się zmienia. Akademicy zmieniają się z urzędników w wolnych strzelców. Kryzys tylko przyspiesza te procesy. W Wielkiej Brytanii publiczne nakłady na szkolnictwo wyższe mają zostać na przestrzeni kilku lat obcięte o 40 proc. To musi przynieść zmiany. Najzdolniejsi oczywiście sobie poradzą. Dla nich eurointegracja otworzyła szerokie możliwości wygrywania na swoją korzyść płacowych różnic między poszczególnymi krajami. Ale są i tacy, dla których globalizacja czy eurointegracja coraz wyraźniej stają się przekleństwem. Słabiej wykwalifikowani pracownicy z Niemiec czy Francji wiedzą, że ich praca może zostać w dowolnym momencie zastąpiona przez tańszą siłę roboczą na przykład z Europy Wschodniej. Państwo narodowe, które było przez lata ich sojusznikiem, bo chroniło przed konkurencją, nie może im już pomóc. Dlatego ich pauperyzacja i gniew będą narastały, przyjmując formę poparcia dla ruchów radykalnych, a Unia stanie wobec problemu skanalizowania tych napięć. Jeśli i tutaj unijni przywódcy zaczną powtarzać, że to kłopot państw członkowskich, a nie całej Wspólnoty, problem nie zostanie rozwiązany i czeka nas nieuchronna eskalacja konfliktu.
Powraca więc pytanie, jak zneutralizować narastający konflikt?
Tylko przy pomocy skutecznej polityki na poziomie ponadnarodowym. Żadna inna po prostu nie zadziała. Załóżmy, że jakiś kraj UE chce uśmierzyć gniew swoich robotników i wprowadza płacę minimalną. Może to zrobić, ale działając na własną rękę, niewiele osiągnie, bo ryzykuje, że straci konkurencyjność w porównaniu do innych członków Eurolandu. Sens ma jedynie jedna wspólna regulacja w sprawie płacy minimalnej na poziomie całej strefy euro. Bardzo bym się zdziwił, gdyby taki postulat nie stał się w najbliższych latach głównym hasłem socjaldemokratycznych partii na Starym Kontynencie.
Wspólne unijne regulacje mogą jednak nie rozwiązać problemu. Europa jako całość musi przecież pozostać konkurencyjna wobec innych uczestników globalnego systemu gospodarczego.
Wielu może uznać to za zbytni idealizm, ale uważam, że wkrótce pojawi się też konieczność globalnych regulacji.
Na razie nie wygląda jednak na to, że powołana na fali kryzysu G20 stanęła na wysokości zadania i potrafiła skutecznie wcielić się w rolę światowego rządu gospodarczego.
To nie takie proste. Gdy w 2008 roku wybuchł kryzys finansowy, kwestia globalnego zarządzania polityczno-finansowego na poważnie weszła przecież na agendę G8 i G20. Podjęto nawet konkretne kroki, które miały wpływ na realną gospodarkę. Uchwalono na przykład zwiększenie środków na Międzynarodowy Fundusz Walutowy, który od tamtej pory bardzo się uaktywnił i uchronił kilka krajów przed niewypłacalnością. Stało się tak dlatego, że światowe media i opinia publiczna zwizualizowały globalną katastrofę gospodarczą, do której dojdzie, jeżeli nie nastąpi korekta systemu. Świat się przestraszył i zobaczył, że zmiany są konieczne.
Zapał jednak szybko się wypalił.
Reformy są generalnie trudne, bo nie wiadomo przecież, co przyniosą. Każdy, kto kiedykolwiek podejmował strategiczne decyzje, wie, jak duża jest pokusa, by iść wypróbowaną drogą i nie eksperymentować. Dlatego nie doszło do głębszych reform międzynarodowego systemu finansowego. Wielu polityków myślało: a może wystarczy przyczaić się, przeczekać burzę i dokonać jedynie kosmetycznych zmian. Będzie to trwało aż do następnego kryzysu. Bo politycy mogli się zatrzymać, ale globalizacja bynajmniej nie zwolniła. Jeszcze nieraz przyjdzie nam się zmierzyć z jej skutkami.