Wieża stereo znanej japońskiej marki z funkcją odtwarzania DVD i plików mp3, wbudowanym twardym dyskiem, dwoma głośnikami i stylistyką rodem z filmów science fiction kosztuje w markecie około tysiąca złotych i – zdaniem 99,9 proc. indagowanych – gwarantuje znakomitą jakość dźwięku. Pozostałe 0,1 proc. nie wstawiłoby jej jednak nawet do ogrodowej szopy. To ludzie, którzy nazywają siebie audiofilami. Nie miłośnikami muzyki, bo ci mają jedynie kreci słuch. Audiofil oprócz niego musi mieć jeszcze bardzo gruby portfel.
Właśnie dla takich zamożnych melomanów polskie firmy zajmujące się produkcją sprzętu audio mają coraz atrakcyjniejszą ofertę. Jest ich już około pięćdziesięciu i wytwarzają niemal wszystkie podzespoły – od kabli i wtyczek począwszy, na kolumnach, odtwarzaczach i wzmacniaczach skończywszy. Najdroższe z kompletnych zestawów, jakie oferują, są warte blisko milion złotych. Czym różnią się od tych dostępnych w marketach?
– Chodzi o to, aby np. gitara grała w głośniku dokładnie tak jak na żywo. Dobry dźwiękowiec stara się zarejestrować muzykę jak najbardziej wiernie, a meloman z audiofilskim zacięciem chce efekt jego pracy usłyszeć z jak najmniejszymi przekłamaniami – tłumaczy Maciej Stryjecki, redaktor naczelny magazynu „Hi-Fi i Muzyka”. Jednym tchem wymienia firmy, które wyrosły na prawdziwe perełki: Baltlab i Amplifon od wzmacniaczy, RLS i QBA od kolumn głośnikowych, Neel i Artech od kabli sieciowych, Ancient Audio i Amparo od odtwarzaczy CD.
Reklama

Szelest dolarów

Polski sprzęt audiofilski jest już tak dobry, że wzbudza coraz większe zainteresowanie poza granicami kraju. Niektóre firmy wysyłają tam ponad połowę produkcji. – Są konkurencyjne w stosunku do zachodnich marek zarówno pod względem jakości, jak i ceny – zauważa Stryjecki. Problemem jest jedynie to, że branża nie ma pieniędzy na promocję, choćby reklamowanie się w tamtejszej prasie branżowej. Nasze produkty wdzierają się zatem na zagraniczny rynek od zaplecza – podpisując umowy z małymi, niezależnymi dystrybutorami.
– Dwa lata temu znaleźliśmy pośrednika w Skandynawii, a rok temu w południowej Hiszpanii. Na 50 wyprodukowanych zestawów, wysłaliśmy zagranicę aż 20 – opowiada „DGP” Andrzej Zawada, właściciel warszawskiej firmy Esa, której kolumny głośnikowe stoją nawet w domach kilku polskich kompozytorów, m.in. Pawła Mykietyna.
W przypadku krakowskiego Ancient Audio do zagranicznych klientów trafia 80 – 90 proc. całej produkcji. Firma ma przedstawicieli w Belgii, Francji, Monako, Norwegii, a nawet Nowej Zelandii i RPA. Rocznie sprzedaje zaledwie dziesięć urządzeń, za to z samego szczytu audiofilskiej drabiny. Wzmacniacz Siver Grand Mono kosztuje 120 tys. zł, odtwarzacz CD Lektor Grand SE – 75 tys. zł. Największym osiągnięciem Ancient Audio jest jednak zestaw Wing Speaker za 800 tys. zł, składający się z dwóch kolumn, dziesięciu wzmacniaczy i trzyczęściowego odtwarzacza płyt CD. Do tej pory firma otrzymała na niego tylko jedno zamówienie, za to od samego Johna Tu, właściciela firmy Kingston Technology, największego na świecie producenta kart pamięci. – Szczerze mówiąc, pan Tu był tak zachwycony naszymi produktami, że zapłacił za system z góry. A ja miałem niezłego pietra, że coś nie wyjdzie. Trzy osoby poleciały do Kalifornii i przez tydzień montowały i stroiły sprzęt – opowiada nam Jaromir Waszczyszyn, założyciel Ancient Audio.
Jak właściciel Kingston mieszkający na zachodnim wybrzeżu USA dowiedział się o maleńkiej firmie z Polski? – Środowisko prawdziwych audiofilów jest bardzo wyedukowane. Wiedzą, co gdzie się dzieje, choćby miało to miejsce na drugim końcu świata – mówi Waszczyszyn. Jego produkty omawiano nie tylko na łamach prasy polskiej, lecz także zagranicznej, m.in. norweskiego magazynu „Fidelity”. A najtańsza rzecz, jaką można kupić w jego firmie, kosztuje 4 tys. zł. Są to ręcznie wykonane... granitowe podstawki pod głośniki.
Można na nich postawić np. parę kolumn Revolution No.9 warszawskiej Esy, które kosztują 80 tys. zł. W ubiegłym roku nabywców znalazły cztery takie komplety. – Większy popyt jest na modele z niższych półek, ale jednocześnie – co ciekawe – wyraźnie słabnie zainteresowanie zestawami do kina domowego – opowiada Zawada.
Rosną za to wymagania klientów związane z indywidualnym dostosowaniem sprzętu do ich oczekiwań. Niektórzy życzą sobie, aby kolor kolumn dobrać do koloru mebli, jakie mają w pokoju. Jeszcze inni wręcz uszycia ich na miarę, czyli zaprojektowania tak, aby miały ustalone wymiary. – To trudne, bo od początku trzeba przekonstruować kolumnę – mówi Zawada.
W tej branży powiedzenie „klient nasz pan” znaczy jednak więcej niż w innych. Nikt tutaj nie kupuje kota w worku. – O wyborze konkretnego urządzenia decydują osobiste preferencje. Ten, kto słucha muzyki klasycznej, wybierze inny sprzęt niż ten, kto gustuje na przykład w ciężkim rocku – mówi Maciej Stryjecki z „Hi-Fi i Muzyka”.

Słuchanie prądu

Żeby słuchać muzyki płynącej z polskich odtwarzaczy CD do polskich wzmacniaczy, a z nich do polskich kolumn, potrzebne są jeszcze kable. Oczywiście z Polski. I to nie byle jakie. Produkuje je np. firma Audionova z Ostrowca Świętokrzyskiego.
Za komplet pięciometrowych kabli z topowej serii Astral Invader MK2 pozwalający przyłączyć dwie kolumny stereofoniczne firma życzy sobie prawie 5 tys. zł. Czym takie przewody różnią się od tych, które dostać można w każdym markecie po 2 zł za metr? – Przede wszystkim do ich wykonania używana jest bardzo czysta, a więc droga miedź. Ściągamy ją z Tajwanu – tłumaczy „DGP” Marek Sołtysiak, współwłaściciel firmy. Dodaje, że w Polsce nikt nie produkuje miedzi nadającej się do użycia w audiofilskim sprzęcie. Czystość metalu określa się za pomocą liczby „9” po przecinku. I tak KGHM jest w stanie dostarczyć miedź o czystości najwyżej 9,99, podczas gdy ta sprowadzana z Tajwanu ma klasę 9,999999.
Równie szlachetnych materiałów, w tym m.in. teflonu, używa się do izolacji drogich przewodów głośnikowych. Dzięki temu nie interferują np. z telefonami komórkowymi. Pytanie, czy wszystko to ma rzeczywisty wpływ na jakość dźwięku. – Można mieć nawet najdroższy sprzęt audio, ale bez porządnych kabli będzie on nic nie wart – mówi Sołtysiak. Rozumie to coraz więcej polskich melomanów. – Wysyłamy im przewody do testów za kaucją. W każdej chwili mogą je zwrócić, ale dzieje się tak w jednym przypadku na sto – zapewnia. Rocznie Audionova sprzedaje ponad 10 kilometrów kabli, ale z tego tylko 100 metrów stanowi najdroższy model – Astral Invader. Najczęściej znajduje nabywców za granicą, gdzie Audionova wysyła około połowę produkcji.
Oprócz kabli głośnikowych liczy się także jakość innych przewodów – HDMI, optycznych czy nawet zasilających sprzęt. Bo najbardziej wybredni audiofile „słyszą” prąd. – Takie kable po prostu filtrują go i tłumią zanieczyszczenia, co przekłada się na czystość dźwięku – opowiada Andrzej Rymaszewski, współwłaściciel firmy Artech z Kołobrzegu. Najdroższy przewód zasilający, jaki ma ona w swojej ofercie – Galaxo – kosztuje 1,6 tys. zł. Za metr. A są klienci zamawiający wersje trzymetrowe – czyli za sam kabel, którym łączą sprzęt z gniazdkiem, płacą więcej niż przeciętny Kowalski za wyposażenie domu w pełne kino domowe z telewizorem, pięcioma głośnikami, odtwarzaczem DVD i amplitunerem włącznie.
W przypadku Galaxo płaci się także za technologię wykonania. Wnętrze przewodu poddawane jest obróbce kriogenicznej, stosowanej przez NASA przy produkcji statków kosmicznych. Metal schładza się stopniowo do temperatury zera absolutnego, czyli minus 273,1 stopni Celsjusza. Dzięki temu zmienia on właściwości fizyczne i elektryczne, co wpływa m.in. na lepsze brzmienie basów i bardziej przestrzenny dźwięk.
Im droższy i bardziej zaawansowany sprzęt, tym większy ma on wpływ na samopoczucie samego audiofila, który za niego zapłacił. Podobno gdy raz posłucha się muzyki na takim wyrafinowanym sprzęcie, człowiek wpada w uzależnienie. A nie od dziś wiadomo, że biznes oparty na nałogu przetrwa każde, nawet najtrudniejsze czasy. Co więcej, nałogiem łatwo zarazić innych, zatem polscy producenci urządzeń audio mogą liczyć na to, że audiofilska choroba będzie się rozprzestrzeniała.