Na różnych międzynarodowych konferencjach dotyczących gospodarki i finansów, zwłaszcza tych organizowanych przez władze publiczne, powtarza się najczęściej ten sam wzorzec. Odnotowujemy więc wystąpienia różnych ważnych osobistości, które składając – jakby mimochodem – samokrytykę, że ich urzędy dopuściły się rozmaitych zaniedbań w sprawowaniu nadzoru nad tym i owym, stanowczo obiecują poprawę.
Poprawa ma polegać na zacieśnieniu nadzoru nad (tu wpisać odpowiedni obszar gospodarki), uzupełnieniu regulacji o nowe zagadnienia lub uściśleniu regulacji zagadnień już – tyle że niedostatecznie – uregulowanych. Zapewnienia takie płyną z ust przedstawicieli rozmaitych władz krajowych, biurokracji międzynarodowych, a także teoretyków „majsterkowiczowskiej” proweniencji.

>>> Czytaj także: Ekonomiści: Rząd odsuwa w czasie katastrofę gospodarczą

Niestety, zamiast czuć się uspokojony, że mądre władze troszczą się o to, by nie pojawił się jakiś kolejny kryzys, słucham tych wynurzeń z rosnącym niepokojem. Czuję się mniej więcej tak jak kolega kuchmistrz w kabarecie Jacka Fedorowicza z lat 80., pytający kolegę kierownika, czy mógłby zdradzić mu, jakie to dalekowzroczne i przemyślane posunięcia władzy zagrażają nam w najbliższej przyszłości.
Reklama
Prawdą jest, że nie każda z proponowanych, planowanych czy już wdrażanych regulacji jest głupia do imentu. Sporo tak, ale są i takie, które – samoistnie – można by uznać za uzasadnione. Tyle że regulacje bardzo rzadko funkcjonują samoistnie. Wchodzą w interakcje z innymi, wcześniejszymi, a po ich przyjęciu także późniejszymi regulacjami, przynosząc nieoczekiwane następstwa.
Zauważmy, że nie wspomniałem jeszcze o realnej, ewoluującej wciąż gospodarce, na której ciele dokonuje się owych regulacyjnych harców. Wiele z problemów tworzonych raczej niż rozwiązywanych przez regulacje bierze się właśnie z tego, że gospodarka ewoluuje. Często właśnie pod wpływem regulacji. Rzecz jest tak znana wśród ekonomistów, że mówi i pisze się o istnieniu prawa nieoczekiwanych konsekwencji. Warto prześledzić mechanizm działania tego prawa, wskazując na rzeczywiste przyczyny amerykańskiego kryzysu finansowego, który dotknął całą gospodarkę światową.

Nieoczekiwane konsekwencje

Wbrew propagandzie amerykańskich polityków – która, niestety, okazała się skuteczna – rynki finansowe nie były bynajmniej nieuregulowane. Rzecz w tym, że regulacje, jak to zwykle bywa, były reakcją na jakieś zdarzenia bądź tendencje. I kumulowały się, wchodząc w interakcje między sobą.

>>> Czytaj również: Niemcy budują potęgę od czasów Bismarcka - Polska nie ma szans ich dogonić

Prof. Allan Meltzer z Carnegie Mellon University zwrócił uwagę na problemy funkcjonariuszy regulatorów (i polityków wcielających się w tę rolę). Jedni i drudzy mają swoje kompetencje, polegające na umiejętności identyfikacji określonych zagrożeń (rzeczywistych lub domniemanych) i formułowaniu regulacji, które mają zapobiegać powstawaniu takich zagrożeń. Mają jednak znacznie mniejszą zdolność sformułowania odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób nowy przepis wpływa na strukturę bodźców, jaka oddziałuje na firmy (w naszym przypadku na instytucje finansowe).
Regulacje bazylejskie przepojone były troską o zapobieżenie problemom wynikającym z niedostatku kapitału banków w sytuacjach kryzysowych. Stąd wzięła się pierwsza regulacja (tzw. Basel I), która przewidywała obowiązkowe tworzenie rezerw w wysokości 8 proc. od udzielanych przedsiębiorstwom kredytów. Stany Zjednoczone wprowadziły tę regułę do swojego systemu regulacji.
Ale skłonność do dalszego doskonalenia jest jedną z cech charakterystycznych politycznych majsterkowiczów, nie tylko w USA zresztą. Jeffrey Friedman z Cato Institute zwrócił uwagę, że zwolennicy tegoż doskonalenia wpadli na pomysł, żeby obniżyć poziom rezerw do 4 proc. w przypadku kredytów hipotecznych. W końcu spłacalność kredytów hipotecznych jest o tyle wyższa niż obarczonych większym ryzykiem biznesowym kredytów dla przedsiębiorstw, że nie ma powodu, by tworzyć rezerwy w takiej samej wysokości.
Ale to jeszcze nie koniec. W 2001 r. przyjęta została recourse rule, która redukowała niezbędne rezerwy do poziomu 2 proc. w odniesieniu do papierów wartościowych zabezpieczonych strumieniem dochodów ze spłacanych kredytów hipotecznych (MBS-ów, czyli mortgage-backed securities). I ta decyzja też miała pewne uzasadnienie, w końcu zamiast jednego kredytu, którego biorca może wpaść w tarapaty, strumień dochodów płynął od stu, tysiąca czy nawet większej liczby kredytów, obniżając poziom ryzyka.

>>> Polecamy: Zobacz mapę polskiej przedsiębiorczości

Tyle że regulatorzy rozpatrywali każdą z regulacji samoistnie. A tymczasem powyższe regulacje łącznie modyfikowały strukturę bodźców instytucji finansowych. Osłabiały bodźce do kredytowania producentów (wyższe tworzone rezerwy), skłaniając banki do zwiększenia udziału kredytów hipotecznych i aktywów zabezpieczanych tymi kredytami. Notabene, gdy laureat Nagrody Nobla, prof. Edmund Phelps, narzeka w swoich publikacjach, że brak jest tradycyjnych banków, które by specjalizowały się w określonych branżach biznesu, to swoją cegiełkę do tego zmniejszonego zainteresowania biznesem (w porównaniu z innymi obszarami kredytowania) dołożyli też regulacyjni majsterkowicze.

Grzechy polityków

Ale nie na tym koniec nieoczekiwanych konsekwencji wywołanych wzmiankowanymi wyżej regulacjami. Zresztą dlaczego nieoczekiwanych? W końcu wpływ na strukturę bodźców dla banków komercyjnych nie był tak kompletnie nie do przewidzenia. Sytuacja była jednakże znacznie gorsza, a w konsekwencji i wpływ powyższych regulacji na amerykańską gospodarkę. Regulacje sektora finansowego weszły bowiem w interakcje z regulacjami i polityką kolejnych rządów w odniesieniu do rynku mieszkaniowego.
Polityka tzw. dostępności mieszkań dla uboższych warstw ludności, coraz bardziej uciążliwa dla sektora finansowego, zdeformowała rynek kredytów hipotecznych. Już regulacja z 1977 r. stwarzała możliwość – nazwijmy to po imieniu – szantażu wobec banków, jeśli nie będą wspierać lokalnych inicjatyw (czytaj: wątpliwych finansowo, ale słusznych politycznie projektów w tzw. strefach centralnych miast, zamieszkałych przez biedniejszą ludność), ale nasilenie presji politycznej nastąpiło w latach 90. i wzmogło się jeszcze w minionej dekadzie.
Znakomicie pokazuje to Thomas Sowell w książce z 2009 r. o bąblu mieszkaniowym i jego przyczynach. Większość substandardowych kredytów udzielonych została właśnie na cele mieszkaniowe dla tzw. ninja (skrót od: no income, no jobs, no assets), ludzi niemających wiarygodności kredytowej, bez szans na spłatę zaciągniętych kredytów. W takim klimacie przyzwolenia dla (czy też wręcz presji w kierunku) obniżenia standardów pojawiać się zaczęły rozmaite oferty kredytowe znacznie odbiegające od znanych i stosowanych przez sto i więcej lat standardowych kredytów hipotecznych.
W rezultacie, jak oblicza prof. Sowell, w przededniu kryzysu, w 2006 r., udział standardowych kredytów hipotecznych, tzn. finansujących 75 – 80 proc. kosztów domu lub mieszkania i spłacanych przez 20 – 30 lat, wynosił już tylko około jednej trzeciej wszystkich udzielonych kredytów. I wtedy właśnie pojawiły się nieoczekiwane konsekwencje.
Z jednej strony recourse rule spowodowała ogromną popularność MBS-ów. Tyle że miały one być pewne, gdyż zabezpieczane tradycyjnie punktualnie spłacanymi kredytami hipotecznymi (81 proc. tych papierów miało rating AAA). Ale działania polityków zdeformowały rynek hipoteczny i takich bezpiecznych kredytów hipotecznych była już tylko część (i to niewielka).
Krótkookresowe i stosunkowo niewielkie podniesienie stóp procentowych w USA wywołało u owych ninja serię bankructw. Zamiast 1 – 2 proc. przypadków niemożności spłat i zwrotu kredytodawcom zakupionych nieruchomości, przypadków takich pojawiało się nawet i dziesięciokrotnie więcej. A że na rynku nieruchomości po długim okresie sztucznego boomu ceny zaczęły spadać (i spadają do dziś), rynek mieszkaniowy, a z nim i rynek finansowy, załamał się. Sektor finansujący mieszkalnictwo poniósł gigantyczne straty.

Zamiast konkluzji

W trakcie Wielkiego Kryzysu lat 30. XX w. J.M. Keynes napisał w liście do jednego ze swych przyjaciół, że zabrnęliśmy w kolosalne trzęsawisko, popełniając błąd w kontrolowaniu delikatnej maszynerii, której mechanizmu funkcjonowania niezbyt rozumiemy. Pominę tutaj cisnący się teoretykowi komentarz, iż ta szczera wypowiedź brzmiała bardziej jak komentarz Hayeka niż wielce pewnego siebie bożyszcza „tłumu z Bloomsbury” (jak określano wtedy londyńskie środowisko lewicujących intelektualistów).
Znacznie ważniejszy wydaje się fakt, iż 80 lat później większość nadal nie rozumie tej – jak to Keynes określił – delikatnej maszynerii kapitalistycznego rynku. Nie docenia się znaczenia wolności, właściwej struktury bodźców, zdecentralizowanej wiedzy rynków i niskich kosztów eksperymentowania. Najnowsze wysiłki politycznych i intelektualnych majsterkowiczów emerytowany komentator „Financial Times”, Samuel Brittan, określił mianem „przygnębiającego powrotu państwochwalstwa”. Niebezpieczeństwo ze strony państwochwalców bierze się stąd, że – być może – uda im się stworzyć całkowicie doregulowaną planową gospodarkę rynkową, która nieuchronnie zmierzać będzie tam, gdzie zakończyła swoje istnienie scentralizowana gospodarka planowa.