Na co dzień garnitur, krawat i wyprasowana koszula. To tylko pozory. W wielu prezesach i dyrektorach firm drzemie rockowa dusza. I nie ograniczają się do puszczania głośnej muzyki podczas jazdy samochodem. Po latach pracy mogą wreszcie kupić profesjonalny sprzęt i od czasu do czasu wymknąć się wieczorem do piwnicy lub sali prób, a tam szarpią struny, bębnią, dmą w trąbki. Na dodatek twierdzą, że to ich relaksuje.

>>> Czytaj też: Dziadek Doliny Krzemowej Don Valentine postawił na Google’a i Apple’a

Wybuch muzykowania mieliśmy w połowie lat 90. Na firmowych imprezach grali do kotleta szefowie spółek paliwowych, komputerowych, banków, agencji reklamowych. W Microsofcie muzycy robili nawet próby w sali konferencyjnej. Część zespołów zawiesiła działalność na czas kryzysu, niektóre, jak np. PGB Band, można wciąż oglądać – choćby w styczniu tego roku na noworocznej gali w Multikinie Poznań-Malta. Niektórzy grywają zaś z tymi samymi kolegami, z którymi w czasach liceum i studiów zakładali pierwsze własne bandy.

Jarocin, Woodstock i agrafki

Reklama
Miły, zawsze uśmiechnięty. Kacper Niziołek z grupy Axa (obecnie wiceprezes towarzystwa emerytalnego) sprawia wrażenie spokojnego człowieka. O tym, że gra na trąbce, wspomina jeden z dyrektorów w Ministerstwie Pracy. – Jest pozytywnie zakręcony – kwituje.
Jak się okazuje, Niziołek to prawdziwy muzyk, a prawnikiem został przez przypadek. – Dzieciństwo spędziłem na warszawskich Szmulkach. W mojej okolicy mielismy dwie szkoły, które nie rzucały na kolana. Była też szkoła muzyczna. Rodzice uznali, że jeżeli tam pójdę, to może wyjdę na ludzi. Pewnego dnia ubrali mnie w biały golfik i garniturek, po czym zaprowadzili na egzamin. O dziwo, zdałem – opowiada. Na początku uczył się grać na fortepianie, ale – jak twierdzi – szło mu marnie. Na szczęście pewien mądry profesor w porę zdecydował, że powinien zacząć grać na trąbce. Po muzycznej podstawówce nadszedł czas na muzyczne liceum i wreszcie akademię.

>>> Czytaj również: Wielkie koncerny walczą o przetrwanie na rynku

– W siermiężnej rzeczywistości końca lat 80. sprawa wydawała się prosta: akademia, a potem życie zawodowego muzyka, najchętniej podróżującego po świecie – wspomina. Nie skończył jednak uczelni, bo w połowie studiów, na początku lat 90., postanowił zostać prawnikiem. Już wtedy miał za sobą pierwsze występy w zupełnie innym charakterze.
– W czasach liceum mieliśmy być muzykami klasycznymi, ale część z nas wolała weselsze rytmy. Grało się dużo poza szkołą, bo życie towarzyskie kwitło. W liceum zakochałem się w jazzie. Wtedy po raz pierwszy słuchałem Wyntona Marsalisa i Maynarda Fergusona – wspomina Nizołek. Później pociągały go klimaty bardziej jazz-rockowe – Spyro Gyra czy Steps Ahead. – A z trębaczy zdecydowanie Arturo Sandoval, mój numer jeden do dziś – podkreśla. Z kolegą Remim Dziewulskim grali w projektach No Problem, Black Market. Nagrywali też wspólnie w Londynie. Potem, na początku lat 90., przyszedł czas na ostrzejsze granie – punkowo-skankową kapelę Dee Facto. Przeróbka piosenki „Sing sing” Maryli Rodowicz w ich wykonaniu była power playem w Radiu Wawa, które grało wtedy wyłącznie rokową muzykę.
– Spotkaliśmy się przypadkiem. Chłopcy chcieli, żebym zagrał im coś w studiu, kiedy pracowali nad pierwszą płytą – wspomina Niziołek. I tak już zostało. Grali wtedy z Bartkiem „Żółtym” Żółkosiem, Mariuszem „Bidonem” Lipińskim, Hubertem „Bździchem” Pilichem, Piotrkiem „Pitim” Palęckim. – Potem dołączył mój przyjaciel z liceum, Przemek „Przemas” Karczyński. Grywał też z nami Kamil „Bocian” Karaszewski. Daliśmy mnóstwo koncertów, w tym dwa razy w Jarocinie, a po kilku latach na chwilę reaktywowaliśmy się, żeby zagrać na pierwszym Przystanku Woodstock – opowiada. Uzbierały się z tego grania cztery płyty, ostatnia czeka na wydanie.
A co teraz? – Z kolegami z Dee Facto bawimy się w King-Kong Family. To takie opowieści dziwnej treści, na przykład o tym, że „płynął Johnny do Ameryki, lecz niestety zjadł go rekin”. Powoli dopracowujemy materiał na płytę – opowiada. Choć z czasem krucho, znajdują chwile na próby, a nawet występy. W styczniu grali warszawskim klubie Remont w ramach Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Kolejny koncert prawdopodobnie w kwietniu.
– Żonę trochę to bawi. Ale wychodzi z założenia, że skoro inni grają po pracy w koszykówkę, to ja mogę grać na trąbce. Dzieci, jak na razie, nie protestują – mówi.
W wolnych chwilach lubi słuchać Andrzeja Zauchy. Zawsze dobry jest też Arturo Sandoval. A poza tym od spokojnych klimatów Charliego Hadena, poprzez bigbandowe szaleństwa panów z GRP All Stars Band, flamenco w wykonaniu Diego el Cigali po AC/DC. Sięga też często po klasykę. – Uwielbiam IX Symfonię „Z Nowego Świata” Dworzaka – mówi.
Nizołek muzykuje w towarzystwie kolegów z czasów licealnych, firmowe granie wybiera Jacek Sadowski, prezes krakowskiej agencji DEMO Effective Launching przygotowującej m.in. strategie dla miast takich jak Gdańsk czy Łódź oraz mediów – m.in. dla tygodnika „Wprost”.
– Praca w agencji reklamowej wymaga dużej kreatywności, więc przez naszą firmę przewijają się ludzie, dla których muzyka jest zwykle bardzo ważna – opowiada. Część pracowników związanych z firmą dziś lub w poprzednich latach ma nawet za sobą wspólne występy z Ewą Demarczyk, własne zespoły muzyczne np. Blenders, a strateg firmy – Maciej Klaś – wygrał „Szansę na sukces”.
Sadowski gra na gitarze basowej i elektrycznej, już od czasów szkolnych, gdy założył swój pierwszy zespół. – Nigdy nie wyszliśmy ponad poziom regionalny, ale mieliśmy okazję grać np. z Myslovitz na początku ich kariery – opowiada. Potem poszedł do szkoły filmowej i na granie nie było czasu. Podobnie, gdy startował z własną firmą. – Pasja jednak została i tęskniłem za graniem. Gdy nadarzyła się okazja, założyliśmy zespół firmowy – opowiada. Tłumaczy, że muzyka odstresowuje, inspiruje, pozwala przenieść się w zupełnie inny wymiar. A granie z kolegami z pracy pozwala tworzyć wyjątkowe więzi. Des Demones daje koncerty na imprezach firmowych, „DEMOwych”. – To wielka frajda, graliśmy rockowe kawałki, a pracownicy i współpracownicy firmy mówili: nie spodziewaliśmy się, że tak wam dobrze idzie – wspomina. Sadowski przyznaje, że ostatnio z powodu kryzysu mają natłok pracy i na próby bandu brakuje czasu. – Grywam teraz w domu, ale zespół musimy reaktywować i zorganizować kilka prób, by zagrać na imprezie z okazji 21-lecia firmy – zapowiada.
Pierwszym instrumentem Sadowskiego był kupiony jeszcze za komuny mayones, potem fender. Ale chce kupić gitarę marki Sadowsky. – Myślałemo musicmanie, gdy przypadkiem dowiedziałem się, że mercedesem czy nawet rolls-royce’em wśród gitar basowych są te produkowane w Nowym Jorku przez Rogera Sadowsky’ego. – Droższe niż fender, ceny zaczynają się od 12 tys. zł – podkreśla. Wzór gitarzysty jest dla niego Flea z Red Hot Chili Peppers. – Po prostu genialny, to co robi na basie, ta energia... prawdziwy power – opowiada. We wczesnej młodości zafascynował go Mark Knopfler z Dire Straits. – Moja pierwsza miłość – podkreśla. Potem było trochę muzyki punkowej, nowofalowej: Dezerter, Tilt Tomka Lipińskiego, Brygada Kryzys, wyjazdy do Jarocina. Nawet ostatnio kupił nową płytę Dezertera.
Grywał m.in. z Korą, Lady Punk, Marylą Rodowicz, Kayah. Ma osiem gitar elektrycznych, wśród nich fendery sprowadzane z San Francisco i Hongkongu. – Część jest elektroakustyczna, bo bez pudła nie ma rezonansu – mówi nam Paweł Piwowar, wiceprezes Asseco. Ale zaczynał od basu. – Wytłumaczenie jest proste: na czterech strunach grać łatwiej niż na sześciu – żartuje. W szkole średniej miał własny zespół, grywali covery Beatlesów, co robiło wrażenie na koleżankach. Potem sięgał po proste kawałki rockowe i popowe, np. Budki Suflera. – Zaczęliśmy grywać na weselach. To był początek lat 80. i w jeden wieczór zarabiałem więcej niż moi rodzice na etacie przez miesiąc – wspomina. Ale po przeprowadzce do Warszawy nie miał z kim grać i brakowało mu czasu. – Do muzyki wróciłem w 2000 r. Aż wstyd mówić, ale na próbę kupiłem jakąś tanią gitarę w promocji od razu ze wzmacniaczem. I dostałem jeszcze 10 proc. upustu na legitymację studencką córki. Odkryłem, że dzięki elektronicznym gadżetom, nawet jeśli ktoś gra słabo, może nieźle brzmieć – żartuje Piwowar. Teraz dźwięki przetwarza m.in. w iPhonie. – W poprzedniej pracy, gdy byłem prezesem Oracle Polska, założyliśmy zespół Trzej Królowie, byliśmy królami internetu – wspomina. Zespół współtworzyli Piotr Wierzbicki, ówczesny prezes Sun Microsystems Poland, oraz Jacek Kuźmicki.

Koncert jednego kawałka

– Co roku, w sobotę przed finałem Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, organizowaliśmy koncert dla znajomych i współpracowników. Najpierw grała zaproszona gwiazda, np. Maanam, a potem nadchodziła nasza kolej i jeden przećwiczony kawałek – wspomina. I podkreśla, że ten jeden utwór zagrany na żywo kosztował ich przynajmniej trzy tygodnie ciężkich prób. – A wszyscy krzyczeli, żeby grać dalej. „Jolka, Jolka” – domagali się, ale na aranżacje kolejnych numerów nigdy nie było czasu – mówi. Po zmianach w zarządach internetowych spółek zespół się rozpadł.
– Grywam w domu, bo to świetnie rozluźnia, łagodzi obyczaje. Moim niedoścignionym wzorem jest Mark Knopfler. Świetnie gra, świetnie śpiewa i ma pamięć szachisty. Zwykły człowiek nie spamięta tak długich sekwencji – mówi Piwowar.
Trzech różnych prezesów, trzy zupełnie inne branże. Ale każdy o muzyce mówi z olbrzymim zapałem. I nieważne, czy grywa na firmowych imprezach dla uciechy pracowników i znajomych, czy na koncertach ściągających tysiące młodych osób – ważne, że może się poczuć jak jeden z muzycznych idoli.