Bilans największych europejskich instytucji finansowych w dalszym ciągu jest obciążony setkami miliardów euro niespłacalnych kredytów, twierdzą eksperci agencji ratingowej Standard & Poor's. Dlaczego po tylu miesiącach walki o poprawę sytuacji i tylu miliardach euro wpompowanych w gospodarkę, Unia nadal ma problem z kryzysem? Podstawowe powody są dwa: pierwszy to brak odwagi zachodnich przywódców, którzy chętniej omijają problemy niż je rozwiązują; drugi – słabość struktur organizacyjnych Unii.
Gdy jesienią 2008 roku rynki finansowe wpadły w panikę, trzeba było improwizować. Ciężar odpowiedzialności za utrzymanie stabilności finansowej Wspólnoty spadł na kanclerz Niemiec Angelę Merkel, prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy'ego i ówczesnego premiera Wielkiej Brytanii Gordona Browna. Kluczową rolę miała do odegrania przywódczyni Niemiec. Nie bez powodu siedziba Europejskiego Banku Centralnego jest w Niemczech – to ten kraj był przez lata postrzegany jako najbardziej racjonalny pod względem polityki finansowej. Podczas tworzenia strefy euro mówiono wręcz, że wiele państw porzucających swoje waluty na rzecz euro dokonuje importu niemieckiej wiarygodności. Także ten kraj jest największym płatnikiem netto do unijnego budżetu. Każdy plan pomocowy zawiera duży komponent podatków niemieckich, dlatego Niemcy jak nikt inny rozliczają swoich polityków z zobowiązań finansowych podjętych w Brukseli.
Początkowe działania Berlina, Paryżu i Londynu były zamierzone głównie na krótką metę. Priorytetem było uniknięcie paniki na rynku, załamania gospodarki i skoku bezrobocia. Gdzieś w tle zawsze też była świadomość, że błędne lub daleko idące decyzje mogą spowodować przegraną w kolejnych krajowych wyborach. Problemy banków utopiono więc w morzu pieniędzy publicznych, które teraz obciążają finanse publiczne najbardziej szczodrych krajów. Charakterystyczna okładka tygodnika The Economist z 2009 roku najlepiej pokazała skutki tamtych decyzji: raczkujący bobas ciągnący za sobą gigantyczną metalową kulę.
Przyjęcie takiej strategii oznaczało tylko, że kłopoty udało się odwlec, ale nie rozwiązać. Co prawda żaden europejski bank nie zbankrutował (chociaż kilka znacjonalizowano), ale za to przynajmniej trzy kraje strefy euro – Grecja, Irlandia i Portugalia – wpadły w potężne problemy, tak bardzo koszty ratowania instytucji finansowych obciążyły ich budżety.
Reklama
Okazało się, że morze subwencji nie ma dna. Cierpliwość powoli tracą niemieccy podatnicy, którzy nie chcą już dłużej podtrzymywać finansowej kroplówki dla Aten, Dublina i Lizbony. Co będzie dalej, nie wiadomo, bo coraz jaśniej widać, że kraje najbardziej poszkodowane przez kryzys same się nie utrzymają. Ich gospodarki nie są konkurencyjne, nie mogą rozwijać się wystarczająco szybko, aby zacząć spłacać zaciągnięty dług.
Nikt dziś do końca nie wie, co może oznaczać ewentualne bankructwo Grecji. Ateny mają zobowiązania oceniane na 350 mld euro. Gdyby odmówiły spłaty przynajmniej połowy z nich, oznaczałoby to kolosalne straty dla zachodnich banków – szczególnie francuskich i niemieckich – które zainwestowały najwięcej w obligacje greckiego skarbu państwa. Niczym boomerang, problem złych długów powróciłby do unijnych banków.
Pod pewnymi względami sytuacja jest dziś trudniejsza niż przed trzema laty, kiedy Niemcy, Francuzi i Brytyjczycy działali jak zgodna drużyna w walce o uratowanie stabilności finansowej Unii. Dziś już tak nie jest. Niemiecka gospodarka znalazła się na ścieżce szybkiego wzrostu dzięki dynamicznemu rozwojowi eksportu, Wielka Brytania forsuje wyjątkowo surowy plan oszczędnościowy, natomiast prezydent Sarkozy stara się dotrwać bez zbyt bolesnych zmian do wyborów prezydenckich w maju przyszłego roku.
W tej sytuacji maleją szanse na przeprowadzenie odważnej reformy strefy euro, która jest potrzebna do stabilizacji wspólnego pieniądza. W ostatnich miesiącach zostały podjęte w tej sprawie dwie próby, jednak bez widocznego sukcesu. Mający funkcjonować od 2013 r. Europejski Mechanizm Stabilizacyjny co prawda zakłada wymuszenie surowych warunków wobec krajów, które będą szukały w Brukseli pomocy przed bankructwem, jednak zanim zaczął on działać, główne stolice Unii podważyły jego wiarygodność idąc na kolejne ustępstwa wobec Grecji, Irlandii i Portugalii – wydłużyły okres spłaty, obniżyły oprocentowanie pożyczek, zrezygnowały z niektórych wymogów.
Drugi pomysł na reformę unii walutowej – lansowany przez Niemcy pakt euro plus – także został rozmyty. Zamiast harmonizacji systemu fiskalnego mowa jest o „wymianie doświadczeń”, zamiast wymogu uzdrowienia systemu emerytalnego – konsultacje nad pomysłami zmian.
Stosunkowo silny kurs euro do dolara na razie uspokaja inwestorów. Ale może być to tylko pozorny spokój. Raczej świadczy on o tym, że dwie pozostałe wielkie waluty świata – jen i dolar – też przeżywają poważne kłopoty.