Czy zaplanowana na zimno masakra, jakiej tydzień temu dokonał w imię antyimigranckich ideałów szaleniec Anders Breivik, może uderzyć w popularność ruchów politycznych radykalnej prawicy, której triumfalny marsz obserwujemy w ostatnich latach na Starym Kontynencie? Mimo ogólnoeuropejskiej fali oburzenia wywołanej przez zbrodniczy czyn Norwega wydaje się to mało prawdopodobne. Nowoczesne prawicowe ugrupowania zdążyły już bowiem na dobre wejść do głównego politycznego nurtu, spełniając oczekiwania społeczne i reprezentując interesy ekonomiczne dużej części współczesnych Europejczyków.

>>> Czytaj też: Zamachy w Norwegii: 92 osoby zginęły w wyniku ataku chrześcijańskiego fundamentalisty

Wystarczy rzut oka na polityczną mapę zachodniej Europy, by zauważyć, że zalegalizowana wolą wyborców obecność silnych ruchów politycznych łączących hasła antyimigranckie, eurosceptyczne i antyglobalizacyjne nie jest już odosobnionym fenomenem. Nie dalej jak w kwietniu partia Prawdziwych Finów zgarnęła 19,1 proc. głosów, stając się trzecią siłą w parlamencie Kraju Tysiąca Jezior, a jej lider Timo Soini zebrał najwięcej głosów ze wszystkich kandydatów w całej Finlandii. Z kolei latem 2010 r. Partia Wolności (PVV) charyzmatycznego Geerta Wildersa uzyskała poparcie 15 proc. głosujących Holendrów, stając się języczkiem u wagi, od którego zależy układ sił w haskim parlamencie. To nie koniec. Silne partie nawołujące do zaostrzenia polityki migracyjnej czy karnej są już od lat stałym elementem pejzaży politycznych Austrii, Danii, Norwegii, Szwecji czy Szwajcarii.
Fenomen nie ogranicza się bynajmniej do małych i średnich krajów Unii. Według większości sondaży w przyszłorocznych wyborach prezydenckich we Francji szefowa skrajnie prawicowego Frontu Narodowego Marine Le Pen może zawalczyć o ostateczne zwycięstwo dużo skuteczniej niż jej ojciec Jean-Marie w 2002 r. Dekadę temu wejście polityka, określanego często mianem „faszysty”, do drugiej tury wyborów prezydenckich wywołało bezprecedensowe zwarcie szeregów wszystkich partii głównego nurtu od Zielonych po Liberałów (akcję nazwano otwarcie „kordonem sanitarnym”) i gremialne poparcie kandydata centroprawicy Jacques’a Chiraca, który zwyciężył ostatecznie miażdżącym stosunkiem 82 do 18. W przyszłym roku ma być jednak inaczej, bo z badań preferencji wyborczych nad Sekwaną wynika, że madame Le Pen powalczy jak równy z równym zarówno z urzędującym gospodarzem Pałacu Elizejskiego Nicolasem Sarkozym, jak i kandydatem opozycyjnej Partii Socjalistycznej.
Reklama

Bye, bye Adolf

Zmieniają się nawet Niemcy, gdzie po traumie hitleryzmu przez cały okres powojenny życiem politycznym rządziła niepisana zasada, że na prawo od chadecji spod znaku CDU i CSU może być już tylko ściana, co nie pozwoliło nigdy w pełni rozwinąć skrzydeł takim ugrupowaniom jak choćby neonazistowska NPD. Tak było do czasu, gdy w ubiegłym roku były członek zarządu Bundesbanku Thilo Sarrazin opublikował książkę „Deutschland schafft sich ab” (Niemcy same się demontują), w której dowodził, że dotychczasowa liberalna polityka migracyjna Berlina prowadzi kraj na manowce. Burzliwa wielomiesięczna debata medialna i bezprecedensowy sukces wydawniczy (książka sprzedała się w ponadmilionowym nakładzie, co uczyniło z niej publicystyczny bestseller dziesięciolecia) pokazały, że i w Niemczech istnieje zapotrzebowanie na nowe podejście do zamiatanych dotąd pod dywan problemów z polityką integracyjną. Sarrazin nigdy nie poszedł za ciosem i nie próbował przekształcić zainteresowania swoimi tezami w prawdziwy ruch polityczny, choć wiele sondaży dowodziło, że jego hipotetyczna partia mogłaby liczyć nawet na dwucyfrowy wynik przy urnie. Nie można wykluczyć, że w przyszłości polityk bardziej zdeterminowany znajdzie sposób na wykorzystanie ujawnionego wtedy wyborczego potencjału.

>>> Czytaj też: Zamachy w Norwegii: Zatrzymany przez policję ma poglądy skrajnie prawicowe i antyislamskie

Jaka jest tajemnica sukcesu tzw. skrajnej prawicy, która od kilku lat tak dobrze zadomowiła się na scenie politycznej Europy, że na dobrą sprawę coraz trudniej określać ją przydomkiem „skrajna”? Zdaniem ekspertów kluczowe znaczenie miało to, że ruchy radykalne zdołały w ostatnich dwudziestu latach wymyślić się na nowo, otwierając na nowy elektorat i grupy interesu. – Prawica ostatecznie odcięła się od całego postnazistowskiego i postfaszystkowskiego bagażu, który charakteryzował wszystkie tego typu próby w okresie powojennym – mówi nam Anton Pelinka, austriacki badacz prawicowych radykalizmów z Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego w Budapeszcie. Tę zmianę najlepiej widać na przykładzie francuskiego Frontu Narodowego. O ile jego 83-letni dziś ojciec założyciel Jean-Marie Le Pen pozwalał sobie na wypowiedzi w stylu „komory gazowe były tylko epizodem w historii II wojny światowej”, to już jego 42-letnia córka Marine, która w styczniu 2011 r. przejęła stery partii, mówi wyraźnie, że „nazistowskie ludobójstwo Żydów było szczytem współczesnego barbarzyństwa”. Nie wahała się też przed wyrzuceniem z partii starego zasłużonego działacza, gdy ten został sfotografowany w geście hitlerowskiego pozdrowienia. Pomimo prostestów ojca, który uważał, że to zbyt duży ukłon wobec politycznej poprawności. Dla Marine Le Pen takie posunięcia pozwalają jednak kontynuować pragmatyczny kurs „oddemonizowania” Frontu Narodowego i uczynienia go normalną, popieraną również przez umiarkowanych wyborców siłą polityczną.

Atrakcyjni dla klasy średniej

Inne ruchy również jednoznacznie odcinają się od „brunatnych skojarzeń”. Portal Politically Incorrect (Politycznie niepoprawni) jest najprężniejszym w Niemczech środowiskiem nowej skrajnej prawicy. Gdy kilka lat temu spotkałem w Kolonii jego twórcę Stefana Herrego, ten dumnie streszczał swoje polityczne credo, mówiąc: „Nie mamy nic wspólnego ze skinowskim neonazimem. Jesteśmy proamerykańskimi, proizraelskimi zwolennikami praw człowieka i przeciwnikami islamizacji Europy”. Na portalu można znaleźć m.in. licznik islamistycznych zamachów terrorystycznych przeprowadzonych od 11 września 2001 r. (stan na dziś to 17 506) i pisane z mocno konserwatywnych pozycji informacje oraz bezkompromisową krytykę polityczno-medialnego establishmentu. Pomysł trafił na podatny grunt, a istniejący już od ponad pięciu lat serwis odwiedza dziennie około 70 tys. użytkowników.
Jeszcze głębiej zapuszczaniem korzeni w głównym politycznym nurcie radzi sobie holenderska Partia Wolności (PVV) Geerta Wildersa, która stała się duchowym spadkobiercą zamordowanego w 2002 r. krytyka islamu Pima Fortuyna. – PVV jest bardzo postępowa. Otwarcie opowiada się np. za równouprawnieniem gejów i lesbijek. Główny zarzut jej członków wobec muzułmańskich imigrantów zasadza się na tym, że nie respektują praw kobiet i zdobyczy europejskiej emancypacji. Takie hasła pozwalają im dotrzeć również do nowoczesnej wielkomiejskiej klasy średniej, a czasem nawet samych imigrantów. O takim elektoracie tzw. skrajna prawica jeszcze 10 lat temu nie mogła nawet pomarzyć – przypomina w rozmowie z „DGP” Anton Pelinka.
Odcięcie od brunatnej przeszłości i kontrolowane otwarcie na nową klasę średnią było jednak tylko ostatnim aktem niezbędnym do rozwinięcia skrzydeł przez skrajną prawicę. Prawdziwe sedno ich sukcesu tkwi w przyczółkach zdobytych w społeczeństwie już uprzednio. – Radykałowie zaczęli obsługiwać wiele zupełnie nowych oczekiwań, które zrodziły się w zachodnich społeczeństwach w ostatnich dwudziestu latach i nie były dostatecznie obsłużone przez partie tradycyjnej prawicy czy lewicy, które wolały zamiatać je pod dywan – uważa Bjoern Fryklund, socjolog ze szwedzkiego uniwersytetu w Malmoe. U sedna tych potrzeb leży przede wszystkim generalne spowolnienie tempa wzrostu gospodarczego na Zachodzie, powoli rozsadzające zbudowane po wojnie europejskie modele państwa dobrobytu.

Koniec z zamiataniem pod dywan

Nowa antyestablishmentowa prawica rodziła się jednocześnie w dwóch różnych miejscach. Pierwszym ośrodkiem były małe grupki drobnych przedsiębiorców i liberałów. Kierowali się żelazną argumentacją: państwo i biurokracja tłamszą prywatną inicjatywę, utrzymując wysokie podatki, marnotrawione w nieefektywnych programach socjalnych, na których korzystają przede wszystkim imigranci. „Te programy, zamiast pomagać w integracji przybyszów, dają efekt zgoła przeciwny. Inaczej niż w USA na początku XX wieku bardziej opłaca się żyć na koszt ogółu, niż próbować wyrwać z imigranckiego getta„ – pisał w 2006 r. sędziwy niemiecko-amerykański historyk Walter Laqueur. W konsekwencji zachodnie gospodarki nie mogą się zliberalizować i wyzwolić ukrytego potencjału wzrostu.
Zwolennicy takiej argumentacji chętnie posiłkowali się statystykami, z których jednoznacznie wynikało, że występują takie ponadproporcjonalne wobec ich liczebności zjawiska, jak przerywanie edukacji na wczesnym etapie, przestępczość młodocianych i bezrobocie.
Na podobnej argumentacji swoją popularność buduje na przykład założona w latach 70. jako oddolny ruch antypodatkowy i indywidualistyczny norweska Partia Postępu, którą kierował powiązany z sektorem paliwowym i finansowym Carl I. Hagen. Przez pierwsze dwie dekady ugrupowanie było jedynie marginesem na zdominowanej przez klasyczny podział między laburzystów i konserwatystów scenie politycznej. Jednak od kilkunastu lat postępowcy stopniowo stają się drugą (po Partii Pracy) siłą norweskiego życia publicznego. Partia stara się wysuwać na plan pierwszy liberalne postulaty gospodarcze, nie ukrywa jednak pryncypialnego sprzeciwu wobec noszenia w norweskich szkołach islamskich chust (na taki zakaz zdecydowały się w Europie jak dotąd tylko Francja i Belgia). W razie potrzeby postępowcy są gotowi karać rodziców, którzy nie podporządkują się zakazowi, przymusową deportacją ze Skandynawii. Domagają się też zredukowania o 90 proc. liczby przyjmowanych przez Norwegię azylantów.
Podobny elektorat od czasu, gdy pod koniec lat 70. na jej czele stanął przemysłowiec i jeden z najbogatszych Helwetów Christoph Blocher, reprezentuje Szwajcarska Partia Ludowa (SVP). Dzięki sprytnej mieszance haseł probiznesowych, konserwatywnych i antyimigranckich (SVP robiła furorę słynnym plakatem, na którym białe owieczki wykopują ze swojej łączki czarną owcę) jego partii udało się dostać w wyborach 2007 r. rekordowe w warunkach szwajcarskiej polityki 29 proc. głosów. Sukces Blochera tak bardzo przeraził resztę opinii publicznej, że doszło wręcz do inspirowanego przez polityczny establishment udanego antyblocherowskiego puczu wewnątrz partii, który doprowadził do delikatnego złagodzenia jej kursu. O całkowitym zwrocie nie ma jednak mowy. To właśnie z inicjatywy ludowców w listopadzie 2009 r. ogólnonarodowe referendum zatwierdziło zakaz budowy w alpejskim kraju nowych minaretów. Ściśle liberalne korzenie ma też holenderska Partia Wolności. W programie ruchu Geerta Wildersa można znaleźć takie zapisy, jak odrzucenie lewicowej polityki klimatycznej i przestawienie gospodarki na atom, zmniejszenie pomocy rozwojowej dla Trzeciego Świata czy rezygnacja z przepisów zabraniających palenia w barach. Wszystko to w połączeniu z ostrzejszymi karami dla przestępców, którzy jeśli nie mają holenderskiego obywatelstwa, powinni być natychmiast odsyłani do kraju pochodzenia.
Ta wyrosła z tradycji liberalnej nowoczesna radykalna prawica jest jednak w mniejszości. – Tak naprawdę jej przeważająca część w ostatnich dwóch dekadach odebrała głosy przede wszystkim tradycyjnym partiom socjaldemokratycznym i komunistycznym czy wielkim centralom związkowym. Ogólna charakterystyka takiego wyborcy brzmi: mężczyzna powyżej sześćdziesiątki, z raczej niskim i średnim wykształceniem, pracujący fizycznie, który sam zalicza się do grupy przegranych i przerażonych postępującą globalizacją – mówi „DGP” Herbert Kitschelt, niemiecki badacz prawicy z amerykańskiego Uniwersytetu Duke’a.
To oni zapełniają wiece Marine Le Pen w takich regionach Francji jak byłe górnicze Henin-Beaumont czy tekstylno-stalowe Metz, gdzie w wyniku przemian ostatnich kilku dekad bezrobocie wzrosło do poziomów najwyższych we Francji. I to im przywódczyni francuskiej prawicy obiecuje „inteligentny protekcjonizm”, przywrócenie granic celnych, nacjonalizację przemysłu i odbudowę francuskiego państwa dobrobytu z lat 50. i 60.
Podobnie jest w Danii, gdzie założona w połowie lat 90. Duńska Partia Ludowa pod wodzą Pii Kjaersgaard z wyborów na wybory zyskuje na znaczeniu (w 2007 r. zgarnęła 14 proc. głosów), po cichu udzielając poparcia kolejnym mniejszościowym gabinetom. Podobnie Prawdziwi Finowie, którzy wyrośli z tradycji Fińskiej Partii Rolniczej, czy w ostatnich latach również austriacka Partia Wolnościowa. – Wszystkie te ruchy łączy ta sama gospodarcza logika zawierająca się w słowach: „Nasze kraje były kiedyś miejscami równości i dobrobytu. Potem pojawili się imigranci i dla zwykłych ciężko pracujących Francuzów, Duńczyków i Finów przestało wystarczać. Pozbądźmy się obcych, a wszystko wróci do normy” – ocenia Pelinka. Dużą popularność wśród tradycyjnych niebieskich kołnierzyków zapewnia partiom radykalnej prawicy bardzo prozaiczny fakt. W każdym z dużych zachodnioeuropejskich miast dzielnice robotnicze i imigranckie najczęściej się ze sobą przenikają. – Mieszkańcom modnych części śródmieścia albo bogatych przedmieść bardzo łatwo mówić o radosnym społeczeństwie wielokulturowym. Nam pozostaje brutalna codzienność sąsiadowania z imigranckim gettem – brzmi koronny argument niezadowolonych.

Unia Europejska? Nie, dziękuję

Prócz haseł antyimigranckich wszystkie nowoczesne ugrupowania skrajnej prawicy łączy jeszcze jedno: nieskrywana niechęć do Unii Europejskiej. Marine Le Pen otwarcie mówi o potrzebie wyprowadzenia Francji ze strefy euro i marzy o odwróceniu zdobyczy jednolitego rynku, by w ten sposób lepiej bronić interesów francuskiego przemysłu. Jej duńska odpowiedniczka Pia Kjaersgaard należy do najbardziej zagorzałych przeciwników wstąpienia Danii do Eurolandu, to również z jej inspiracji Kopenhaga zaczęła niedawno przywracać kontrole na granicach, stawiając pod znakiem zapytania sens układu z Schengen. Z kolei Szwedzcy Demokraci (w 2010 r. po raz pierwszy weszli do sztokholmskiego parlamentu) chcą renegocjowania umowy akcesyjnej ze wspólnotą. Wszystkich: od Wildersa po Marine Le Pen, łączy też pryncypialny sprzeciw wobec akcesji Turcji do UE.

>>> Czytaj też: Rośnie przepaść między Ameryką i Europą. Obama woli Azję

W miarę pogłębiania się kryzysu zadłużeniowego w strefie euro dla skrajnej prawicy otworzył się jeszcze jeden wymarzony temat do gromadzenia politycznych punktów: sprzeciw wobec pakietów pomocowych dla zadłużonego południa kontynentu. „Europa cierpi na gangrenę niewypłacalności. Jeśli nie odetniemy tego, czego już i tak nie da się uratować, choroba ogarnie cały organizm” – napisał w maju na łamach wpływowego „The Wall Street Journal” przywódca Prawdziwych Finów Timo Soini. Jego partia przeniosła w ten sposób na scenę ogólnoeuropejską postulat charakterystyczny dla innych kojarzonych czasem ze skrajną prawicą partii: włoskiej Ligi Północnej czy belgijskiego Interesu Flamandzkiego. I jedni, i drudzy od dawna opowiadają się za maksymalnym fiskalnym uniezależnieniem bogatych regionów od biedniejszych części kraju, tak by nie trzeba było dzielić się z nimi wypracowanym bogactwem. Niewykluczone, że w miarę przedłużania się kryzysu zadłużeniowego w Europie postulat rozluźnienia związków bogatej północy z biedniejszym południem (i wschodem) UE zostanie zaadaptowany przez inne wchodzące do mainstreamu partie prawicowe. Wówczas spoistość projektu europejskiego może stać się faktycznie zagrożona.

>>> Czytaj też: Rośnie przepaść między Ameryką i Europą. Obama woli Azję

Jest jednak możliwy i inny scenariusz. Polityczne skrajności mają to do siebie, że po dojściu do władzy ich ostrze się przytępia. Wówczas w obliczu realnego splotu różnorakich sił nawet antysystemowi wywrotowcy stają się po pewnym czasie wyważonym establishmentem. Dla wielu koronnym przykładem takiego polityka jest prezydent Francji Nicolas Sarkozy. Nawet Marine Le Pen przyznaje, że idąc po władzę w 2007 r., Sarko zgrywał bezkompromisowego człowieka spoza starego układu i zwłaszcza w sprawach polityki migracyjnej mówił „językiem Frontu Narodowego”. Po zdobyciu Pałacu Elizejskiego szybko przeszedł jednak na pozycje salonowe. Le Pen twierdzi, że ona nigdy nie popełni tego błędu. Ci, którzy znają realia rządzenia dużym demokratycznym krajem, zbywają takie zapewnienia pobłażliwym uśmiechem.