Jednak w słowo „przełom” coraz trudniej uwierzyć. Bo przywódcy Unii od początku kryzysu spotykali się już dwanaście razy. Za każdym razem zapewniali, ze znaleźli złoty środek. Zaczęło się w październiku 2008 r., gdy po szczycie w Pałacu Elizejskim przywódcy Francji, Niemiec, Wielkiej Brytanii, Włoch oraz najważniejszych instytucji europejskiej obiecali, ze nie dopuszcza do upadku choćby jednego banku w Europie. Europejczycy mieli uniknąć błędu, jaki popełnili Amerykanie, godząc się na bankructwo Lehman Brothers. Dziś budżety większości państw unii walutowej są przygniecione kosztami ratowania banków.

>>> Czytaj też: Lekarstwo na problemy strefy euro okaże się gorsze od choroby?

Ale te ostatnie wcale nie znalazły się przez to w dobrej kondycji i jak ognia unikają udzielania sobie kredytów. Na szczycie w maju 2010 r. wynalazkiem ratującym strefę euro stał się Europejski Instrument Stabilności Finansowej (EFSF) – dzięki gwarancjom silnych krajów miał pozyskiwać tani kapitał na rynku i pożyczać słabszym państwom Eurolandu. Okazało się, ze zamiast obiecanych 750 mld euro nowy wehikuł finansowy jest w stanie zmobilizować 400 mld euro, co nie wystarczy dla uratowania dużych krajów, jak Włochy i Hiszpania.

>>> Polecamy: Fundusz ratunkowy nie podźwignie Europy. Nadal nie wiadomo kto do niego dołoży

Reklama

EFSF w ogóle może stracić racje bytu, jeśli agencje ratingowe obniżą mu ocenę wiarygodności kredytowej. Jesienią 2010 r. przywódcy Unii znaleźli nowy sposób na kryzys. Kraje, które wystąpiły o pomoc, otrzymały ja, ale na drakońskich warunkach. To miało odstraszyć innych i zmobilizować do uzdrawiania na własna rękę finansów publicznych. Strategia okazała się chybiona, bo państwa objęte programem ratunkowym zamiast przełamać kryzys, coraz bardziej grzęzły w długach i nie mogły wygenerować wzrostu. W lipcu tego roku przywódcy obniżyli wiec oprocentowanie pożyczek, tym razem już jednak dyskretnie. Kolejna magiczna formuła na przełamanie kryzysu pojawiła się na szczycie w marcu 2011 r.

Tym razem miał to być udział prywatnych inwestorów w kosztach nowego pakietu pomocowego dla Grecji. Banki miały najpierw „dobrowolnie” zrezygnować z 21 proc. nominalnej wartości, później (na lipcowym szczycie) poziom strat podwyższono do 50 proc. W ten sposób, argumentowała kanclerz Merkel, bankierzy poniosą konsekwencje swoich decyzji inwestycyjnych i na przyszłość będą bardziej odpowiedzialni. Ta formuła okazała się katastrofa. Banki zaczęły na gwałt wyzbywać się obligacji innych krajów strefy euro w obawie, ze i na nich poniosą straty. Włochy stanęły na skraju bankructwa. Skoczyła rentowność ich papierów dłużnych. Przerażona Merkel na szczycie w Paryżu w miniony poniedziałek zadeklarowała, ze już nigdy prywatni wierzyciele nie będą zmuszani do udziału w planach restrukturyzacji długu państw Eurolandu. I zaczęła lansować kolejna formułę na ostateczne przełamanie kryzysu.

Jeśli przyjrzeć się proponowanym na Radzie Europejskiej rozwiązaniom, niewiele się one różnią od pomysłów, które krążyły w Brukseli już na początku budowania unii fi skalnej. Bo to pod koniec lat 90. opracowano Pakt Stabilności i Wzrostu, który mówił o ścisłej dyscyplinie budżetowej. Tam także mówiło się okarach dla państw, których budżet przekracza 3 proc. PKB. Sankcji nie wymierzono jednak nigdy, bo gdy okazało się, ze mogą one grozić Francji i Niemcom, pakt został rozwodniony. Problem dyscypliny finansowej miał także rozwiązać forsowany przez Polskę „sześciopak”, czyli zestaw przepisów wprowadzający ścisły nadzór Brukseli nad polityka budżetowa państw Unii. Przyjęty przez przywódców Unii w październiku nie tylko nie okazał się przełomem, ale szybko poszedł w zapomnienie.