Tak zwany reński kapitalizm przez lata kojarzył się reszcie Europy z bogatą, ale starą i nudną ciotką. Może kiedyś była atrakcyjna, wiadomo jednak, że długo nie pociągnie. Kryzys 2008 r. wszystko zmienił. Dziś w dobrym tonie jest patrzeć na Niemcy i szukać tam gospodarczych alternatyw wobec anglosaskiego neoliberalizmu. Na przykład ucząc się od nich, jak skutecznie łagodzić tarcia między silnymi związkami zawodowymi a pracodawcami, tak żeby zadowoleni byli i jedni, i drudzy. Po co? Bo to (zwłaszcza w kryzysie) wychodzi całej gospodarce na dobre.
Niemcy od lat są w czołówce krajów OECD, jeśli chodzi o wskaźniki spokoju społecznego. Według danych zgromadzonych przez koloński Instytut Niemieckiej Gospodarki (IW) w ostatnich 10 latach z powodu strajków wypadło za Odrą zaledwie 5 godzin pracy w przeliczeniu na tysiąc pracowników. W USA i Wielkiej Brytanii strajków było w tym czasie 6 razy więcej. We Francji i Włoszech związkowcy przerywali pracę 20 razy częściej. A w Hiszpanii ten wskaźnik był wyższy aż 35 razy. Niemcy to również jeden z niewielu krajów OECD, w których częstotliwość strajków spada regularnie od lat 70.
Oczywiście są wśród krajów rozwiniętych i takie, gdzie strajkuje się jeszcze mniej. Należą do nich według danych IW Szwajcaria, Japonia i... Polska. Helweci postawili na gospodarczą monokulturę opierającą się na sektorach klasy premium, czyli np. finansowym i farmaceutycznym, Japonia ma zupełnie inny model rozwiązywania sporów pracowniczych, a w Polsce uzwiązkowienie jest na tyle niskie (nieco powyżej 10 proc), że nawet gdy strajków jest relatywnie dużo, nie mają one wielkiego przełożenia na gospodarkę. Za Odrą natomiast związki są prawdziwą potęgą. Niemieckie Zrzeszenie Związków Zawodowych (DGB), czyli luźna federacja ośmiu niezależnych organizacji branżowych od metalowców przez policjantów po pracowników sektora usług i budżetówki może się poszczycić 6,4 mln członków (co odpowiada prawie 25 proc. zatrudnionych). Sam IG Metall, czyli związek zawodowy broniący interesów osób zatrudnionych w starych sektorach metalowym, elektrycznym, stalowym czy tekstylnym, ale również w nowej branży IT oraz telekomunikacji, zrzesza 2,3 mln ludzi. W samym tylko koncernie Volkswagena w Wolfsburgu do IG Metall należy 72 tys. osób. Drugi pod względem liczebności branżowy Gewerkschaft Ver.di (skupiający szeroko rozumiany sektor usług od budżetówki przez dziennikarzy po pocztowców i bankowców) ma 2,1 mln członków. Już samo to sprawia, że przywódcy związkowi, tacy jak szef IG Metall Berthold Huber czy lider Ver.di Frank Bsirske, są ważnymi figurami życia publicznego. Do tego stopnia, że gdy dwa lata temu Huberowi stuknęła „60”, Angela Merkel zorganizowała mu w Urzędzie Kanclerskim przyjęcie urodzinowe. Na takie wyróżnienie zasłużył wcześniej tylko szef Deutsche Banku Josef Ackermann. Związki cieszą się też dużym zaufaniem społecznym. Z badań wynika, że Niemcy bardziej ufają tylko policji, administracji lokalnej czy lokalnym kasom oszczędnościowym. Związki wyprzedzają jednak w tych zestawieniach świat polityki, media oraz oba Kościoły – protestancki i katolicki.
Kultura kompromisu
Jednak samo stwierdzenie, że siła niemieckich związków zawodowych tkwi w ich liczebności, byłoby tylko częścią prawdy. W Skandynawii czy krajach Beneluksu uzwiązkowienie jest przecież jeszcze wyższe i sięga nawet 60 – 70 proc. ogółu zatrudnionych. Sami Niemcy pytani o odpowiedź na pytanie, dlaczego ich związki potrafią znaleźć zadowalający kompromis pomiędzy interesami pracowników i pracodawców, wskazują głównie na specyficzny sposób negocjowania układów zbiorowych. – Z początkiem każdego roku zaczynamy wewnętrzną dyskusję o tegorocznych taryfach. Analizujemy ogólną sytuację gospodarczą i decydujemy, czy i jakich podwyżek będziemy się domagać. Negocjacje prowadzimy jednak nie na poziomie centralnym, lecz w każdym regionie osobno. Ze strony centrali mówimy tylko, że w tym roku domagamy się nie więcej niż na przykład 6,5 proc. – mówi nam Kay Ohl, członek zarządu IG Metall odpowiedzialny w największym niemieckim związku za politykę taryfową. Oczywiście związkowcy w Bawarii czy Nadrenii nie negocjują osobno z każdym przedsiębiorcą. Tak dzieje się tylko w przypadku największych graczy, takich jak na przykład zatrudniający 100 tys. ludzi Volkswagen. Zazwyczaj po drugiej stronie stołu siedzą jednak przedstawiciele pracodawców skupionych pod szyldem BDA (Federalnego Zrzeszenia Niemieckich Pracodawców). Szacuje się, że BDA skupia ok. 80 proc. wszystkich pracodawców prywatnych nad Odrą. Państwo zgodnie z prawem musi pozostać z boku. Chyba że jest stroną negocjacji z Ver.di, dotyczących układów zbiorowych w budżetówce.
Negocjacje trwają zazwyczaj do kwietnia. Przez dziesięciolecia obowiązywania systemu negocjacji taryfowych wykształciło się wiele praktyk skierowanych na osiągnięcie szybkiego porozumienia. – Z reguły nie czekamy, aż wszystkie regiony się dogadają. Po prostu, gdy pierwszy osiągnie kompromis, zamykamy dyskusję i przyjmujemy wynegocjowaną stawkę dla całych Niemiec. Unikamy w ten sposób niekorzystnej z naszego punktu widzenia konkurencji pomiędzy regionami, które mogłyby, godząc się na niższe taryfy, próbować przyciągać do siebie miejsca pracy – tłumaczy Kay Ohl. Konsekwencje zawarcia branżowego układu zbiorowego nie ograniczają się tylko do związkowców. Pracodawcy zrzeszeni w BDA wprowadzają wynegocjowane z Ver.di czy IG Metall taryfy dla wszystkich swoich pracowników. To sprawia, że choć do związków należy tylko jedna czwarta niemieckich zatrudnionych, negocjacje podwyżek (lub ich braku) mają przełożenie na zarobki około 60 proc. pracowników. Czyli ponad 20 mln ludzi. Ten system podoba się również pracodawcom. – Już dawno zrozumieli, że silne związki leżą w ich własnym interesie. Mają dzięki nim obliczalnego partnera, z którym można dogadać się raz a porządnie – mówi w rozmowie z DGP Natalia Stolz z działu taryfowego berlińskiej centrali BDA.
System nie zawsze działał tak dobrze. Choć powstał zaraz po wojnie, początkowo obie strony podchodziły do siebie z dużą nieufnością. Niemcy mieli przecież za sobą 100 lat wyjątkowo brutalnych konfliktów pracowniczych. To tu od połowy XIX wieku najszybciej (poza Anglią) rozwijał się europejski przemysł. Pracą najemną (głównie w sektorze wytwórczym) trudniło się wówczas 60 proc. społeczeństwa. Według historyków Ruth Meinert i Wilhelma Heinza Schroedera pracowano wówczas po 72 – 78 godzin tygodniowo. Realne stawki godzinowe wynosiły zaś ok. jednego procentu tego, co w 1980 r. W tych warunkach ruch związkowy zaczął kiełkować bardzo szybko. Pierwsze organizacje pracownicze powstały w latach 60. XIX stulecia. Niektóre – jak choćby związek pracowników przemysłu cygarniczego – zgłaszały postulaty na wskroś progresywne (dotyczące na przykład lepszego oświetlenia w halach fabrycznych). Inne (unia drukarzy) jednoczyły się po to, by zablokować procesy mechanizacji produkcji, które groziły robotnikom utratą miejsc pracy. Elity polityczne wilhelmińskich Niemiec nie patrzyły na te nowinki zbyt łaskawym okiem. Żelazny kanclerz Otto von Bismarck próbował przeciwko związkom i rodzącej się wokół nich socjaldemokracji zarówno marchewki (pionierskie ustawodawstwo ubezpieczeniowo-emerytalne), jak i twardego kija: w latach 1878 – 1890 organizowanie się pracobiorców było traktowane jak przestępstwo. Podobną strategię stosowali wielcy przemysłowcy, jak na przykład magnat stalowy Krupp. Owszem, starał się polepszać warunki pracy i podnieść płace swoich ludzi. Reguły były jednak jasne: z jego strony był to ojcowski akt łaski, a nie wynik zorganizowanej presji pracowników. Nic dziwnego, że ostre starcia pracownicze były wówczas codziennością. Historycy szacują, że w przededniu I wojny światowej i potem w czasach hiperinflacji lat 20. dochodziło w Niemczech do 3 – 4 tys. akcji strajkowych rocznie (dziś jest ich około 300). Potem strajków nie było już wcale, bo związkowcom w ramach walki z „lewicową zarazą” śrubę przykręcili hitlerowcy, mordując gros działaczy w obozach koncentracyjnych i powołując do życia fasadowy Niemiecki Front Pracy (DAF).
Podwyżki uratują Europę
Atmosfera konfrontacji nie zniknęła jednak wraz z upadkiem Hitlera. Ochoty do kompromisu nie było widać po żadnej ze stron. Jeszcze w 1954 r., gdy zastrajkowali domagający się podwyżek bawarscy metalowcy, pracodawcy wyrzucili z pracy aktywistów i strajk się załamał. Nikt nie chciał dostać się na czarną listę niepożądanych pracowników. Sytuacja zaczęła się zmieniać dopiero w drugiej połowie lat 50., gdy zaczęły pojawiać się pierwsze owoce powojennego cudu gospodarczego. Niemiecki PKB rósł wówczas w tempie 8 – 9 proc. rocznie, w górę szła też produktywność, a bezrobocie spadło poniżej jednego procentu. W tej sytuacji zaczęło brakować rąk do pracy, a pracodawcy byli coraz bardziej zainteresowani podwyższaniem motywacji pracowników. Nic dziwnego, że związkowcom udało się wynegocjować wówczas wiele: skrócenie tygodnia pracy z 48 do 40 godzin (DGB szermowało wtedy hasłem „W sobotę tatuś należy do mnie”), wprowadzenie (po najdłuższym 114-dniowym strajku w Szlezwiku – Holsztynie) 6 tygodni płatnego w 90 proc. chorobowego. Rosły też realne płace. W latach 1950 – 1970 aż czterokrotnie. – To wówczas po obu stronach zaczęło pojawiać się przekonanie, że da się znaleźć kompromis korzystny jednocześnie dla pracowników, jak i przedsiębiorców oraz całej gospodarki – uważa Michael Schneider, historyk i autor „Małej historii niemieckiego ruchu związkowego”.
Wykształcona wówczas kultura kompromisu bardzo się Niemcom przydała w przezwyciężeniu obecnego kryzysu. Już około roku 2000 do niemieckiej opinii publicznej zaczęło docierać, że coś się w reńskim kapitalizmie zacięło. Koszty zjednoczenia i niedopasowana do wymogów globalizacji struktura gospodarcza sprawiły, że Niemcy pogrążały się w stagnacji, a bezrobocie sięgnęło 12 – 13 proc. (co oznacza prawie 5 mln ludzi na zasiłku). Lewicowy kanclerz Gerhard Schroeder zaordynował wówczas kontrowersyjną kurację. Reformy (tzw. Agenda 2010) miały polegać m.in. na skróceniu i zmniejszeniu zasiłków dla bezrobotnych i poluzowaniu ochrony zatrudnienia. Praca miała znów być bardziej opłacalna niż bezczynność. Oczywiście taki kurs doprowadził do pęknięcia w samej SPD, upadku rządu Schroedera i konfrontacji ze związkami.
Trzeba jednak rozróżnić dwa poziomy tego starcia. Flagi IG Metall czy Ver.di były doskonale widoczne na każdej z wielotysięcznych antyrządowych manifestacji. W tym samym jednak czasie przedstawiciele związków negocjowali podczas kolejnych rund taryfowych niezwykle konstruktywnie i z umiarem. – Przywódcy związkowi wiedzieli doskonale, że koszty pracy są zbyt wysokie, a bezrobocie, które jest tego skutkiem, uderza również w same związki. Składki członkowskie płacą przecież pracujący, a nie bezrobotni – mówi nam Natalia Stolz z BDA. Dekada bardzo wyważonej postawy wielkich central związkowych w negocjacjach układów zbiorowych przyniosła pozytywne efekty całej gospodarce. Podczas gdy w latach 2000 – 2008 w większości krajów pensje rosły szybciej niż gospodarka (w skali całej UE o 12 proc.), w Niemczech pozostały realnie na tym samym poziomie. Skutki widzimy dziś, gdy dobre niemieckie produkty stały się tak konkurencyjne, że dosłownie zadusiły eksport takich krajów, jak Grecja, Hiszpania czy nawet Francja.
Czy ta sielanka może trwać wiecznie? Niekoniecznie. W trakcie trwającej właśnie nowej rundy negocjacji taryfowych coraz częściej słychać z ust liderów związkowych, że czas powściągliwości powinien się skończyć. Najlepiej wyraził to szef Ver.di Frank Bsirske. – Po akcji ratunkowej dla banków (w 2009 r. rząd Merkel udzielił niemieckim instytucjom finansowym pomocy i gwarancji na sumę ok. 400 mld euro – red.) stało się dla nas jasne, że następne miliardy muszą trafić do kieszeni pracowników – powiedział. Zwłaszcza że gospodarka rozwijała się w latach 2010 – 2011 w dawno nienotowanym tempie 3 – 3,5 proc., co widać również po zyskach firm takich jak np. Daimler (najlepszy rok w historii firmy). Dlatego do tegorocznych rokowań związki ruszyły z najwyższym od lat (nie licząc wyjątkowego roku 2008) postulatem podwyżek rzędu 6,5 proc. Eksperci zapowiadają najtrudniejsze od lat rokowania. Może nie w przypadku IG Metall, który może powołać się na wyjątkowo stabilną strukturę zamówień i zyski branży. Problemem mogą się okazać żądania stawiane przez Ver.di. Spełnienie postulatu 6,5 proc. podwyżek w budżetówce wiązałoby się bowiem ze znalezieniem dodatkowych 6 mld euro w kasach państwowych. Zadanie niewykonalne w warunkach zbijania deficytu i długu publicznego (Niemcy podobnie jak większość Europy ciągle naruszają kryteria z Maastricht). Związkowcy mają jednak tym razem w rękawie prawdziwego asa atutowego. – Podwyżki to nie tylko nagroda dla pracowników, to również jedyny sposób na wyciągnięcie Europy z obecnego kryzysu zadłużeniowego – przekonuje Frank Bsirske. I trudno odmówić mu racji. Większość ekspertów jest bowiem zdania, że dopóki niemiecki eksport pozostanie tak tani jak obecnie, nie ma szans, by kraje takie jak Włochy czy Grecja szybko wróciły na ścieżkę wzrostu. W obszarze wspólnej waluty nie ma cudów: niemieckie towary muszą najpierw odrobinę podrożeć, by te made in Greece mogły relatywnie potanieć. A podrożeją wtedy, gdy podrożeje niemiecka siła robocza. Te argumenty zaczynają znajdować coraz więcej posłuchu nie tylko po stronie szykującej się do przejęcia władzy po wyborach 2013 r. lewicy. Kilka dni temu postulaty związkowców poparła minister pracy Ursula von der Leyen uważana za potencjalną następczynię Angeli Merkel na czele niemieckiej chadecji.
Gewerkschafty trzymają się mocno
Mimo tak wyjątkowej roli związków zawodowych w najnowszym małym niemieckim cudzie gospodarczym eksperci nie popadają w nadmierną euforię w sprawie ich przyszłości. Wygląda bowiem na to, że niemieckich Gewerkschaftów nie ominęły trendy ogólnoświatowe. Od lat liczba ich członków powoli, lecz regularnie spada. W 1990 r., tuż po zjednoczeniu, w DGB zrzeszonych było w sumie ponad 11 mln osób. Dziś ta liczba skurczyła się prawie o połowę. Ma to oczywiście związek z powolnymi, lecz nieodwracalnymi zmianami świata pracy w rozwiniętych zachodnich gospodarkach. Coraz więcej osób w trakcie swojej kariery skacze z branży do branży, pracuje według modelu cyklicznych zleceń i autonomicznego negocjowania stawek. Swoje znaczenie traci też zakład pracy jako wyłączne miejsce wykonywania obowiązków zawodowych, przez co nie mają szans wytworzyć się cementujące niegdyś związkowców więzy solidarności i poczucia wspólnoty interesu. Wielki opór napotykają też wszelkie próby tworzenia ponadnarodowych struktur związkowych, które byłyby wystarczającą przeciwwagą dla ponadnarodowych koncernów i pracodawców.
Niemieckim związkom zawodowym trzeba jednak oddać sprawiedliwość. Choć wielu wieszczyło ich upadek (o kapitalizmie bez związków pisał już w 1984 r. na łamach „Die Zeit” gigant niemieckiej socjologii Ralph Dahrendorf), na razie trzymają się mocno. W czasie obecnego spowolnienia dowiodły wręcz, że konstruktywna postawa i kultura kompromisu mogą pomóc całej gospodarce w przejściu przez proces kontrowersyjnych reform i recesję. W warunkach głębokiego kryzysu zadłużeniowego w Europie niemiecki przykład mógłby (i powinien) stać się inspiracją dla krajów Południa (gdzie organizacje pracownicze są wyjątkowo silne), które czeka w najbliższych latach nieuchronny proces gospodarczej transformacji i społecznych niepokojów. Problem polega tylko na tym, czy znajdzie się wola, by z tego przykładu skorzystać.