Takich prognoz życzyłby sobie każdy – wczoraj JP Morgan, jeden z największych i najbardziej wpływowych banków inwestycyjnych na świecie, podniósł prognozę wzrostu gospodarczego dla Polski na ten rok z 2,7 proc. do 3 proc. – Na podstawie aktywności gospodarki i poziomu zamówień w styczniu, a także oceny kondycji gospodarki w lutym, sądzimy, że wyniki za pierwszy kwartał będą lepsze, niż zakładaliśmy – uzasadnili analitycy instytucji.

Ich zdaniem tempo naszego wzrostu wyhamuje dopiero w drugim kwartale, co zresztą nie będzie naszą winą, lecz pochodną spadku popytu zagranicznego. – Podwyższenie prognozy przez JP Morgan potwierdza słuszność naszych szacunków i reform zapowiedzianych w expose premiera – powiedziała w poniedziałek PAP wiceminister finansów Maria Orłowska. Rząd założył w budżecie wzrost PKB na poziomie 2,5 proc. I na razie nie ma zamiaru go podwyższać.

>>> Czytaj też: Niemieckie media: Polsce wiedzie się dobrze, Donaldowi Tuskowi - źle

– To nie dziwi. Musi być ostrożny w założeniach – komentują krótko ekonomiści. I podnoszą prognozy zamiast polityków. W ostatni piątek zrobiły to PKO BP (z 2,6 proc. do 3 proc.) i Citi Handlowy (z 1,9 proc. do 2,2 proc.). Wcześniej, bo już pod koniec stycznia lepiej o 0,4 pkt proc. wywróżył Polsce Bank of America Merrill Lynch – tegoroczny wzrost PKB ocenił na 3 proc. – Do podwyżki prognozy skłoniły nas ostatnie dane o produkcji przemysłowej, budowlano- montażowej i sprzedaży detalicznej za styczeń, które okazały się znacznie lepsze od prognoz – tłumaczy optymizm swojej instytucji Michał Rot, ekonomista PKO BP.

Reklama

Jego zdaniem hamowanie naszej gospodarki będzie przebiegało znacznie łagodniej, niż oczekiwano jeszcze w styczniu. Znaczne spowolnienie tempa wzrostu w drugiej połowie roku, które zgodnie wieszczą wszyscy ekonomiści, ma być związane z zacieśnianiem polityki fiskalnej państwa, zakończeniem inwestycji publicznych związanych z Euro 2012 oraz ze spadkiem popytu zagranicznego. Tyle że spadek popytu zagranicznego miał być także powodem głębszego hamowania w obecnym kwartale, a na razie go nie widać.

Tak teraz, jak i za kilka miesięcy będzie on zależał od trzech czynników, które do tej pory działały na naszą korzyść: popytu Europy i Azji na towary z Niemiec, do których dostarczamy znaczną część komponentów, kursu euro/dol., bo od tego po części zależy konkurencyjność niemieckich produktów, kursu złotego, bo od tego zależy konkurencyjność naszych produktów. Czy inwestycje prywatne zdołają zastąpić kończące się publiczne? Prawdopodobnie tak. Firmy śpią na pieniądzach. Na kontach zdeponowały w sumie 188,8 mld zł. Teraz muszą tylko uwierzyć, że warto inwestować w maszyny, urządzenia, hale produkcyjne i magazyny. A to zależy od skali spowolnienia w Europie oraz popytu wewnętrznego.

>>> Czytaj też: Tusk: wyższy wiek emerytalny jest brutalnym wyzwaniem demograficznym

Rząd do ewentualnych podwyżek prognoz podchodzi powściągliwe, a wyższy wzrost cieszy go umiarkowanie. Ekonomiści zwracają uwagę, że wyższa dynamika PKB nie zawsze musi oznaczać dobre wiadomości dla budżetu. Bo dla państwowej kasy ważniejsza od tempa wzrostu gospodarczego jest jego struktura. Jeśli wzrost będzie napędzany eksportem netto, to zysk dla budżetu nie będzie duży. Tymczasem w całym ubiegłym roku udział eksportu netto we wzroście PKB stopniowo rósł kosztem konsumpcji. – Taka struktura nie jest dobra z punktu widzenia budżetu. Jeśli dynamika konsumpcji prywatnej w tym roku będzie niska – a nie spodziewam się wyższej niż 2 proc. – to może negatywnie wpłynąć na wpływy z podatków pośrednich – mówi Dariusz Winek, główny ekonomista BGŻ.

Mało prawdopodobne jednak, aby rządowi nie udało się osiągnąć zaplanowanych wpływów z VAT w wysokości 132,2 mld zł. Konstruując plan, zakładał wyhamowanie tempa konsumpcji. Z drugiej strony zagadką jest tempo inwestycji. Na razie pozytywnie zaskakiwało – w czwartym kwartale 2011 r. wzrosły najprawdopodobniej o około 11 proc. r/r. Takie tempo trudno będzie utrzymać w tym roku. Ale i tak spowolnienie w inwestycjach może być mniejsze, niż zakładał to rząd, pisząc budżet.

Natomiast jeśli spadek tempa wzrostu konsumpcji będzie wynikał z pogorszenia sytuacji na rynku pracy (stopa bezrobocia wynosi już 13,2 proc., a od grudnia wzrosła o 0,7 pkt proc.), to zagrożone mogą być wpływy z PIT. – Wysokiego, 8,1-proc. wzrostu płac raczej nie utrzymamy. To razem z niską dynamiką zatrudnienia i wzrostem bezrobocia może powodować napięcia we wpływach z PIT – uważa Dariusz Winek. Rząd założył, że z podatku od dochodów osobistych pozyska w tym roku 40,2 mld zł.